poniedziałek, 29 lipca 2013

Jak mróweczka w mrowisku

Nie wiem czy wspominałam - zmieniłam pracę. Odeszłam z poprzedniej. Chyba dobrze zrobiłam. Tak mi się przynajmniej jak na razie wydaje. Minął tydzień jak już nie jestem z poprzednią ekipą i chyba się w tym utwierdzam coraz bardziej. Pracy mają coraz więcej. Fakt, że przyjęli dziewczynę na moje miejsce, dobrze, że "głównej" się to udało, bo by została sama. No ale dziewczyna musi się nauczyć co nie co, wiem, że jej to zajmie trochę czasu, jak nie więcej niż trochę.
Odchodząc zaproponowałam, że mogę przyjeżdżać do nich na zlecenie - po pracy - i pomagać im wprowadzać dane, bo wiem jakie to jest skomplikowane i ile pozostawiłam roboty niezrobionej. Oczywiście nie było winą naszą, że są duże zaległości lecz tego, iż potrzeba była wprowadzić najpierw najstarsze dokumenty z 2012 roku. Na początku był optymizm, że "oczywiście", "porozmawiamy jak będziesz już pracowała to ustalimy co i jak". A jak wyszło w praniu? "Niestety Gosiu, na razie nie możemy Ciebie przyjąć, jak coś to się odezwiemy" - przyczyną tego wszystkiego jest tylko i wyłącznie kasa, a raczej jej brak. No cóż. Ja nie zarobię. Oni nie będą jak zwykle na bieżąco tylko standardowo będą wielkie zaległości.

Na pożegnanie ekipy z którą współpracowałam, przyniosłam trochę słodyczy. W zamian dostałam książkę. W sumie się nie spodziewałam żadnego prezentu. Ale miło mi się zrobiło :) Książkę wiem, że wybierała Olcia. Chyba osoba z którą jako jedyną będę miała dość dobry kontakt, może dlatego, że często rozmawiałyśmy sobie nie tylko o pracy ale o wszystkim, o życiu, o problemach.

Mam nadzieję, że w końcu jak skończę mieszkanie wykańczać to wezmę się za tą lekturę :)

Co do nowej pracy. Pracuję już tydzień. Wszystko jest jedną wielką niewiadomą. Jest to jakby korporacja. Zatrudnia baardzo dużo ludzi. Ma kilka spółek-córek. Obecnie poznałam osoby co tak jak i ja zostały przyjęte i same nie wiedzą czego się spodziewać. Ale w sumie są sami mili i młodzi ludzie. Siedzieć będziemy porozrzucani po całym piętrze po kilka osób w open-space-ach. Chyba mi się podoba takie "Mrowisko". Jakby nie patrząc to nowe doświadczenie dla mnie jest. Mam nadzieję, że będzie dobrze i w końcu znajdę pracę która odpowiada mi pod każdym względem. Za pewne jak się dowiem coś więcej to będę pisać. A na razie "moje mrowisko" przedstawia się następująco :)


niedziela, 21 lipca 2013

Samotny obiad

Kryzys jaki ostatnio przeżywała chyba mija, tak mi się przynajmniej wydaje. Bynajmniej na stan obecny wszystko sobie powiedzieliśmy i jest ok. No ale sielanki było niecałe pół dnia. Wyjechał dziś na szkolenie. Moi rodzice pojechali na urlop - 2 tygodnie. Zostałam sama. Nie lubię przesiadywać sama w domu, ale nic na to nie poradzę. Stwierdziłam, że nie będę się zapychać na obiad byle czym. Tym samym obiad jaki wyczarowałam wyglądał ot tak

Jego ugotowanie zajęło mi ok 30 min. Więc można zaliczyć go do szybkich. Podstawą był makaron - ale ciemny (podobno zdrowszy), no i na makaron poszedł sos - czyli
- pół kalafiora
- 4 pieczarki
- 2 pomidory
- odrobina salami
- ząbek czosnku
- zioła prowansalskie
- łyżka mascarpone
- olej (ewentualnie oliwa - której nie posiadałam)

Oczywiście kalafior ugotowany w osolonej wodzie- ale już w małych kawałeczkach (szybciej się gotuje :)).
Następnie do garnka wlałam odrobinę oleju, następnie wrzuciłam pokrojone pieczarki, chwilkę poddusiłam, dodałam posiekany czosnek (wolę go posiekać nożem niż wyciskać przez praskę i tracić cały jego smak i aromat), następnie pokrojone w kostkę pomidory. ok 5 min się dusiło - dodałam łyżkę mascarpone i zioła prowansalskie, a na koniec trochę pokrojonego salami. Później wszystko fru na talerz i póki ciepłe należy zetrzeć odrobinę sera żółtego :)

Szybkie, smaczne i pożywne :)

P.S. Jutro idę do nowej pracy. Pierwszy dzień, nowi ludzie, dużo nowych ludzi, trochę chyba mam stresu, bo nie wiem co mnie czeka. Ale wszystko okaże się jutro :)

środa, 17 lipca 2013

Czy to jest miłość?

Ostatnio w moim związku jest kryzys. Nie mały, raczej taki większy. Nie wiem skąd to się wzięło. Mam wrażenie, że mój wybranek coś się zmienił, ale nie wiem do końca jak. Zaczął mi przygryzać, olewać mnie, zachowywać się jak dorastający nastolatek który sprzeciwia się rodzicom. Oczywiście on wszelkie zarzuty odrzuca, gdyż to ja sobie coś podobno w głowie uroiłam. 

Zaczęło się od głupoty. Tego że miałam, a raczej mieliśmy zwariowany dzień, wróciliśmy, no i wiadomo - zmęczenie. Ja zwykle jak jestem zmęczona to prawie jakby mnie nie było, więc się zbytnio nie odzywałam - co jak na mnie jest rzadkością. Później kolejny dzień i kolejny, próbuje rozmawiać ale gadka się nie klei. W końcu nastąpił dzień ślubu znajomej i podobno to ja się obraziłam. Nie wiem w którym momencie, nie wiem jak. Było ok. Mieliśmy później wziąć pierwotnie tydzień urlopu ale stanęło na 3 dniach - bo on nie dostałby więcej urlopu - oczywiście przesuwaliśmy 2 czy 3 razy te wolne. Po czym się dowiedziałam w ostatnim momencie, hm... nawet chyba nie dowiedziałam ale dostałam wiadomość "mam o 14 jutro spotkanie". Nic więcej. Nic, że nie dostanie na ten dzień wolnego. Nic, że musi być, bo ma zawaloną pracę. Po prostu jak informacja na centralnym typu "pociąg pośpieszny odjedzie z peronu 4". Trochę mnie to wkurzyło. Człowiek chce coś zaplanować i nie może. Fakt może i trochę wybuchłam, ale to że stwierdził po mojej wiadomości, że się "wybielam" - wkurzyło mnie kompletnie (Ostatnio to słowo jest u niego na topie, bo non stop go używa, nawet nie można podać jakichkolwiek argumentów bo to jest już "wybielanie się")

Przyjechał, traktował mnie nawet nie wiem czy okropnie, olewał, omijał - czułam się jak trędowata. W końcu nie wytrzymałam i zapytałam się go "kim dla Ciebie jestem" - jego odpowiedź mnie zbiła z tropu "nie wiem" - czyli co? nie kocha mnie? jest ze mną, żeby po prostu być, mieć kogoś, mieć z kim seks uprawiać? Cała rozmowa a raczej jego zachowanie wywołało we mnie takie emocje, że nie mogłam przestać płakać. Nawet w niektórych momentach się śmiał - co stwierdziłam, że w tym wypadku nie traktuje mnie poważnie. To ja myślałam, że znalazłam miłość, że mam kogoś kogo ja kocham i ta osoba mnie kocha a tu takie zachowanie... Po dłuższej "rozmowie" było jakoś tak w miarę. Wiem po sobie, że po takich sytuacjach po prostu zamykam się w sobie i mało mówię, nie potrafię rozmawiać, po prostu tak mam. 
Nawet gdy wróciliśmy do moich rodziców to sama moja matula stwierdziła, że się mnie czepia za bardzo. 

No ok, wrócił do domu. Już, na wstępie zaznaczył, że cały tydzień się nie widzimy bo ma spotkania, bo może dostanie awans, że musi się starać, zostawać po godzinach itd itp. - OK. W poniedziałek jedzie do Szczecina na jakieś szkolenie. Niech jedzie. Chociaż chyba dla niego najważniejsze było to,że "nigdy nie byłem w Szczecinie, więc w końcu tam będę"... jakoś ja też nigdy nie byłam, i pewnie w najbliższej przyszłości raczej nie będę ale nie rozpaczam z tego, a jakbym miała nawet jechać to się tym aż tak nie podniecam. Zwykle myślę o nim na pierwszym miejscu, ale on chyba o mnie już nie... 
Kolejną sytuacją było to iż stwierdził, że ze wszystkimi się kłócę, że nie potrafię rozmawiać - tak ni z gruszki ni z pietruszki. Patrze na monitor i nie wiem co odpisać. W końcu się go zapytałam co się z nim dzieje, bo zachowuje się właśnie jako nastolatek, że jak minie mu to żeby się odezwał do mnie. 

Nie wiem czy ja ostatnio się zmieniłam, chociaż ja tego nie zauważyłam, poza tym, że na prawdę się jakoś wyciszyłam. Czy on się zmienił przez to że szef obiecuje mu jak zwykle gruszki na wierzbie (dotychczas, żadnego swojego postanowienia nie spełnił) a ten lata za nim i myśli, że coś z tego będzie. Ja wiem, że ani mu za nadgodziny nie zapłacą, ani podwyżki nie dostanie - więc nie wiem czego oczekuje. Co ciekawsze sam mi jakiś czas temu truł, żebym zmieniła pracę bo mało zarabiam, bo nic tutaj nie osiągnę. Teraz ja mu podobnie zaczęłam gadać i jest wielkie halo, że co ja chce.

Sama nie wiem w jakim to kierunku wszystko zmierza. Nie wiem co myśleć. Nie wiem co robić. Czuję się jakbym była w kropce. Czy faceci mogą przechodzić jakieś zmiany, które "owocują" dość dziwnym zachowaniem? Czy to po prostu jakiś etap w ich życiu, że właśnie się buntują jak nastolatkowie? 
Wiem, jedno - jeśli taka sytuacja się dłużej utrzyma to nie wiem jak to będzie z naszym związkiem, a naprawdę go kocham i nie wiem jak wszystko mam sama "uratować"

wtorek, 9 lipca 2013

Ach... co to był za ślub

W miniony weekend nastąpił wielki dzień dla mojej koleżanki M. i jej partnera K. My jako tako się wyszykowaliśmy, oczywiście kilka razy się wracaliśmy bo to a to wino zapomniane (zamiast kwiatka), a to koperta (kilka groszy im się przyda), a to buty na zmianę dla mnie... No ale że mieliśmy bardzo blisko do kościoła to spokojnie mogliśmy się "cofać".

Pod samym kościołem, kilak znajomych twarzy - głównie dziewczyny które poznałam na panieńskim. Siostra pana młodego przyleciała od razu się wycałować :) Młodzi już byli. Ludzi może nie dużo, ale wystarczająco do tego kościoła - sama w nim brałam ślub, więc klimat jest w nim niesamowity. 

Młodzi przyjechali do ślubu czymś niezwykłym. Warszawą. Pięknie się prezentowała, skromnie udekorowana, ale to jest cały styl M. - zawsze była skromna. 




Sama ceremonia ślubna odbyła się w zabytkowym kościele. Kościół jest maleńki - mając nawet ok 50 osób zaproszonych na ślub będzie się wydawało że są tłumy. Ale sam klimat w środku robi naprawdę duże wrażenie. Nie jest to jeden z "odpicowanych" na maxa wnętrz kościelnych. Wszystko raczej starają się trzymać w tym, starym stylu. Oczywiście, żeby zrobić w nim zdjęcie naprawdę trzeba mieć dobry sprzęt, który poradzi sobie z raczej dość ciemnym wnętrzem. 


Po ślubie wyruszyliśmy w drogę - też dość krótką, ale zawiłą - do sali weselnej. Krótka bo niby ile można jechać 10 km. A zawiła bo się okazało, że przebudowali główną drogę więc trochę było kręcenia żeby skręcić w odpowiednim momencie, a jak już skręciliśmy to napotkaliśmy na roboty drogowe. Niewiele brakowało i byśmy się spóźnili. A za nami - jak to na weselach bywa - sznurek błądzących aut ;)

Co do samego wesela i całej otoczki. Stoły były trzy. Młodych i świadków, rodziny i znajomych. Na każdym miejscu stała karteczka z imieniem i nazwiskiem. Rozmieszczenie osób wydaje mi się że zaplanowali dość dobrze bo nikt się nie przesiadał :) Co do jedzenia to na stołach jego dużo nie było, aleee... porcje ciepłych posiłków były tak duże i smaczne, że ciężko było je przejeść. Nawet mój M. nie miał problemu jak powiedział, że niestety nie je mięsa - chwile później kelnerka przyniosła specjalnie danie dla niego. 



Zespół również był świetny. Nawet śmiem stwierdzić, że nie byłam na weselu, żeby ktoś tak dobrze grał i śpiewał, i to różnego rodzaju muzykę. Tak, że muzyka dopisała do zabawy. Typowych oczepin nie było. Może 3 czy 4 spokojne konkursy.Z tego co wiem, to nawet młodzi nie chcieli, żadnych dziwnych akcji. 

Ale chyba najważniejsze, że młodzi się wybawili, byli zadowoleni i było widać to jaka ich łączy miłość :)  

czwartek, 4 lipca 2013

Zachowania ludzi

Nie zrozumieć kogoś to wcale nie jest sztuka. Wystarczy użycie innego słowa, czy powiedzenie innym tonem niż by się wydawało. Gorzej jest jeśli ktoś obwinia "mnie" że coś zrobiłam a tego faktycznie nie zrobiłam. 

Prosta sytuacja - z sąsiadką przyszłą i chyba niestety niedoszłą. Napisałam jej że mi się zrobiło przykro z pewnego powodu. Ale prawie od razu wyszło że "się sfochowałaś" czy "obraziłaś". Nie wiem czemu ludzie od razu łatki przypisują, że jak się ktoś nie odzywa czy właśnie jest mu przykro to od razu jest obrażony. Fakt ja ręki nie zamierzam wyciągać pierwsza, nie ze złośliwości czy coś, ale po prostu to chyba ona powinna zrozumieć (chyba nawet szybciej niż ja bo jest starsza) że trochę się nie zachowała fair wobec mnie a pomimo tego ma jeszcze pretensje. Boli mnie to, że na początku było fajnie, dogadywaliśmy się itd itp. Po czym się właśnie dowiedziałam, że nie mamy wspólnych tematów, czy zainteresowań... Trochę wygląda to jak "celowe usprawiedliwianie się" - bo chyba tak to naprawdę wygląda. Przecież można powiedzieć czy napisać wprost - wybacz ale mam inne zdanie na ten temat. Ok. Przecież po to jest demokracja i wolność słowa, żeby każdy miał prawo mieć inne zdanie. Tak czy inaczej nadal jestem rozczarowana zachowaniem "sąsiadki".

Z innej beczki. Po namowie mojej "przełożonej" (do której jesteśmy na "TY") zaczęłam szukać pracy. Ona szuka już pół roku to i mi poradziła żebym szukała bo tutaj kokosów nie będzie. Do tego wszystkiego ostatnio nawet nie wiemy kiedy wyjdzie pensja. Więc typowe koczowanie z miesiąca na miesiąc. No ale za słowami koleżanki zaczęłam wysyłać CV. Może nie w jakiejś hurtowej ilości, ale na wybrane i odpowiadające mi oferty pracy. 
W zeszłym tygodniu odezwała się do mnie pani z większej spółki, zaprosiła mnie na rozmowę na wtorek. No nie mam co tracić więc jadę. Tyle, że z pracy urwać się muszę trochę bo bym się nie wyrobiła. Jak to powiedziałam owej "koleżance-przełożonej" to szczęścia w jej oczach nie widziałam. Raczej coś na zasadzie zazdrości, zawiści. Chyba nawet wiem skąd to pochodziło. Sytuacja za pewne miała być taka, że to ona znajdzie szybciej pracę i zostawi mnie z całym pierdzielnikiem i będę musiała się z tym bujać. Nie wzięła pod uwagę tego, że może być odwrotnie. No ale cóż... Stwierdziłam, że chyba powinnam się przestać przejmować innymi a zająć się sama sobą i własnym życiem. 

Jak wcześniej wspomniałam, rozmowa odbyła się we wtorek - akurat w dzień kiedy zaczął się upał. Dostałam mały teścik - 5 pytań. Szybko przeczytałam i rozwiązałam, aż Panie rekrutujące były w szoku. 30 min rozmowy i do domu. Uczucia - mieszane. Nawet nie wiem jak wypadłam. Ale dość szybko przestałam myśleć o tym bo jechaliśmy po meble. Wieczorem siadam do maila i czytam od Pani co mnie zaprosiła maila "... jednocześnie miło mi powiadomić, że jesteśmy zainteresowani współpracą z Panią. Jeszcze w tym tygodniu otrzyma Pani informację odnośnie szczegółów zatrudnienia". Byłam w szoku. Zrozumiałam, że się dostałam. Jakoś po najbliższych nie było widać tej radości co mnie najbardziej chyba zabolało. W pracy również nie powiedziałam nic że przeszłam rekrutację. Tyle co opowiedziałam jak było na spotkaniu, i że wyniki mam dostać za tydzień. Od Pani H. usłyszałam "jakby Ciebie chcieli przyjąć to by od razu Ci to powiedzieli tego samego dnia" - no fakt powiedzieli/ napisali ale one o tym nie wiedzą. Jestem ciekawa ich reakcji jak się dowiedzą co ich czeka. Chociaż będzie za pewne podobnie jak przy tym jak powiedziałam, że idę na rozmowę. 

Moja Matka nie wyrażała radości z tego, że mi się udało, no ale cóż. Całe życie mnie traktują oschle. Ale wczoraj wracając do domu gnębił ją jeden wątek - ILE będę zarabiała - odpowiedziałam jej, że nie powiem, że nie chcę (Zrobiłam tak,  z tego względu, że za dużo zawsze o mnie wiedzieli, jak coś chciałam zrobić to miałam milion pretekstów żeby nie robić czegoś po swojemu tylko po ich myśli). A jaka była reakcja mojej Matki? Obraziła się. Przez to, że nie powiedziałam ile dostanę wynagrodzenia, no i że o tym wie mój M. Ja jej nigdy nie zrozumiem, zawsze obraża się o głupoty, robi awantury z niczego - mam tylko nadzieję, że na starość ja taka nie będę. 

Ogólnie zauważyłam, że otaczają mnie ludzie którzy nie lubią sprzeciwu. Chcą, żeby wszystko szło po ich myśli a nie po mojej. Ja zawsze myślałam o innych ale inni o mnie już nie. Nie wiem jak zostałam wychowana w ten sposób, lub może sama się tego nauczyłam jak zaczęłam pracować. Teraz tylko mogę czekać na rozwój następnych wydarzeń i reakcji innych ludzi na moje postanowienia. 

poniedziałek, 1 lipca 2013

Koniec pewnego etapu

No i jest lipiec, nie wiem skąd się wziął i kiedy przyszedł. Po prostu JEST. A ja czuje, że czas ucieka mi między palcami jak woda. Za każdym razem jak dzieje się coś ciekawego to sobie mówię "usiądę dziś i napiszę posta" ale jak zwykle wypada zrobić coś w mieszkaniu, a to zakupy i tak latamy w te i wew te.

Co do mieszkania. Czerwiec zakończyliśmy ze skończoną kuchnią i działającą lodówką. Jutro wybieramy się po meble. W dużym pokoju prawie ułożyliśmy panele. Prawie, bo żeby je ułożyć do końca to potrzebujemy mieć położony gres w przedpokoju. Więc teraz się wzięliśmy za przedpokój pozostawiając łazienkę w stanie  standardowo niedokończonym. No ale... większość rzeczy już pokupowaliśmy, z tych "konkretów" budowlanych pozostały nam drzwi. 

Listwy wykończeniowe do paneli kupiliśmy w tym tygodniu. Chociaż długo myślałam jak tutaj połączyć jasny gres z "dębowymi" panelami. I w końcu wymyśliłam totalny misz-masz. Chociaż wyszło chyba nieźle. Grunt to, to, że widać granicę kuchni i reszty pokoju. 

A tutaj rozgrzebany przedpokój z którym mieliśmy trochę wczoraj zamieszania. 
Otóż mój M. zbytnio nie lubi jak się komentuje jego pracę, więc siedziałam cicho i patrzyłam, bądź przenosiłam graty z sypialni do dużego pokoju, aby móc tam w końcu coś zacząć robić. No i położył jedną płytkę, drugą... kładzie trzecią i coś mu nie pasuje. Okazało się ze źle położył wcześniejsze. Pierwsza miała wejść na równo do wykutej w ścianie szczelinie, a on zrobił ją na równo :P Ponad godzinę kładł dwie płytki i  później 30 min je przestawiał, ba... jedna tak się przyssała ze niestety się ukruszyły rogi jak chciał ją podnieść, tak więc musiał ją zdjąć i nową położyć. No ale to chyba pierwsza jakaś taka strata przy wykańczaniu. 

Teraz mam dylemat typu "jaki kolor ścian ma mieć sypialnia". Chciałam coś w niebieskim, błękitach, Myślałam o paskach na jednej ścianie tyle że nie wiem czy to nie będzie za dużo zabawy. No ale sam niebieski nie za bardzo to myślałam o zielonym czy żółtym. I nadal nie wiem co, jak i z czym. Nawet wujek google mi nie chce pomóc. Wiem tylko tyle, że musi być kolor i to najlepiej jakiś "soczysty" - taki jak wyszedł w salonie pomarańcz. 

Szkoda, że nikt nie jest w stanie mi pomóc. Jak zwykle muszę liczyć sama na siebie, bo ludzie mnie otaczający widzą tylko czubek własnego nosa...