poniedziałek, 30 grudnia 2013

Święta, święta i po świętach jest zaraz Sylwester

Święta minęły mi w tym roku niezwykle szybko. Może przez to, że miałam urlop i wcześniej zaczęłam przygotowania. Może przez to, że były to pierwsze wspólnie spędzone święta z ukochanym. Tak czy inaczej, trzy dni minęły zanim się obejrzałam. Wiele osób pisze o atmosferze świątecznej i rodzinnej. Owszem jest to ważny dzień, lecz dla mnie najważniejsze jest to, że spotykamy się całą rodziną, rozmawiamy, nikt nie pędzi gdzieś dalej. Taki STOP, każdy bierze oddech i rozgląda co się wokół niego dzieje. Po czym po trzech dniach wrzuca ponownie jedynkę i zaczyna jechać dalej. My się na tym stopie trochę dłużej zatrzymaliśmy. Może jesteśmy w tym wieku, że najważniejsze jest to, aby cieszyć się każdą chwilą, każdym momentem, na pośpiech po prostu nie ma miejsca. W sumie to ON mnie tego nauczył i dziękuję mu za to. 

No ale... po świętach kilka dni pracy i przełom. Sylwester. Żegna się stary rok i wita hucznie nowy. W związku z tym, że urlop pozwolił mi na przemyślenia i podsumowania mogę je tu wypisać (eseju z tego raczej nie będzie :) ) 

Najważniejsze i chyba największe wydarzenie tegoroczne to wykończenie mieszkania i w końcu po 9 miesiącach zamieszkanie w nim. Pomimo że klucze odebrałam przed samymi świętami w zeszłym roku to wprowadziłam się dopiero na początku października. Trwało to długo, ale satysfakcja, że wszystko sami zrobiliśmy, bez niczyjej większej pomocy,że dużo pieniędzy przez to mogłam oszczędzić i wykończyć więcej niż inni, naprawdę daje poczucie pewnej radości. Jedyne czego mi brakuje to zamieszkania ze mną Lubego. 

Kolejnym ważnym wydarzeniem była zmiana pracy. Zawsze chciałam pracować w jakiejś mniejszej korporacji. Trafiłam może nie do typowej korporacji ale największej w naszym kraju firmie głównie transportowej. Cel kilkuletni osiągnęłam. Pomimo, że pracuję pół roku to jestem bardziej niż zadowolona. Nie ma wyścigu szczurów. Jestem w wydziale gdzie każdy chętnie innemu pomaga. Jest dużo humoru i śmiechu. Prawie jak z jakiegoś filmu, chociaż nie... w filmach zawsze jest najpierw źle a później po wielkich trudach albo cudach dobrze albo odwrotnie. Tak czy inaczej. Jest to sukces. 

Wypadek. Pierwszy raz od momentu kiedy odebrałam prawo jazdy miałam wypadek (czyli od 9 lat). Nie z mojej winy. Z winy młodego chłopaka co miał z pół roku prawko. Brawura. Przywalenie w mój samochód. Zwolnienie 2 tygodnie + gratis kołnierz ortopedyczny. Jednak po wypadku zrozumiałam na własnym ciele czemu osoby po wypadkach dużo gorszych boją się wsiadać do samochodu. Sama zaczęłam z lekka się bać. Za każdym razem jak wsiadam do samochodu zastanawiam się czy nic się nie wydarzy. Niestety nie przewidzę toku myślenia innego kierowcy. Jak np 3 tygodnie temu koleś otrąbił mnie na skrzyżowaniu, wjeżdżając na czerwonym... Samochód za mną przyhamował... I myśl tu za takiego "mądrego"

To czego nie udało mi się w tym roku zrealizować - zrobię w kolejnym :) 
Mam nadzieję, że:
- uaktywnimy się z naszymi wyprawami w plener bliższy i dalszy zabierając przy okazji aparat,
- rozwinę dalej swoje możliwości operowania urządzeniem jakim jest aparat (w tym roku nie miałam zbyt wielu okazji),
- w końcu zamieszka ze mną M. - chyba o tym najbardziej marzę i pragnę,
- dokończę mieszkanie,uzupełniając je o drobiazgi m.in fotografie - mam nadzieję że mojego Lubego namówię na wspólne zdjęcie - niestety przez prawie 3 lata żadnego się nie dorobiliśmy. 

a czy coś więcej się urodzi to się okaże w najbliższym zbliżającym się wielkimi krokami roku. 

Tym samym, dla tych co czytają i tych co przeglądają albo nie to ani to życzę Szczęśliwego Nowego Roku, Spełnienia Marzeń, DUŻO Zdrowia i drugie tyle miłości. Najlepszego 2014 :)

piątek, 20 grudnia 2013

Zuzia

Moi rodzice są szczęśliwymi posiadaczami małego psa. Owy pies to suczka - Zuzia. Oddali jej całe swoje serce, to ona jest najważniejsza w domu, nikt inny tylko ona. Oczywiście nie da się jej nie kochać, tym samym i częścią mojego serca zawładnęła. Dla mojego taty jest ona oczkiem w głowie. 

Obecnie jestem na urlopie. Nawet nie pamiętam kiedy ostatni raz byłam na 2 tyg urlopie...Kładę się spać o której mój organizm zapragnie, tak samo jest rano - śpiochem jestem niesamowitym.

Dzisiejszego ranka jednak nie mój organizm się sam obudził tylko telefon o 7:00 od mamy. 
Szybko oddzwoniłam, bo o tej porze telefon to nie jest nic normalnego.
- No co się stało?
- Z Zuzią trzeba jechać do weterynarza, całą noc miała biegunkę, teraz załatwia się krwią... (słyszę to zmęczenie nieprzespanej nocy i obawy o ich maleństwo)
- Dobra za jakieś 15-20 minut będę, tylko się ogarnę. 

Wchodząc do rodziców mieszkania, widzę psiaka który na co dzień tryska energią a tym razem chodzi skulona, trzęsąca się, prosząca o pomoc. Psiak w koc, w siatkę pozostałe rzeczy i do samochodu. Zwykle po samochodzie ona lata, jest ciekawa świata. Teraz nic nie drgnęła. Jest z nią naprawdę źle. Weterynarz, młoda dziewczyna, widać, że zaspana (mamy lecznicę 24h), obadała ją, nie potrafiła podać przyczyny, 4 zastrzyki (aż mi się słabo od ich ilości zrobiło), no i musi zostać na obserwacji do południa. Po południu pojechałyśmy po nią. Ze względu iż jest bardzo małym psem dość szybko się odwodniła, ponadto w prześwietleniu nic jej nie wyszło. Prawdopodobnie wirus, taki nawet ludzki - grypowy. 
Zabrałyśmy ją do domu. Zostałam u rodziców aby jej przypilnować i obserwować. Nadal była strasznie osowiała. Jak nie ona. Tak jej szkoda było. Siedziałam przy niej cały czas, tylko wtedy zasypiała. 


Wieczorem ponowna wizyta u weterynarza. Z psem lepiej. Nawet już trochę odżyła, machała ogonkiem. Kolejne 3 dni to jazda z rana do weterynarza do zastrzyki z antybiotyku. 

Mały pies, a tak człowiek potrafi przy nim latać, chyba czasem bardziej jak nawet niektórzy mają się zaopiekować drugą osobą. Ale pies przynajmniej okaże podziękowanie poprzez pomachanie ogonem, przytulenie się czy zabawę z nim. Nie potrafię sobie wyobrazić jak ludzie mogą traktować takie zwierzęta, mniejsze lub większe w okrutny sposób. Teraz akurat zacznie się "sezon" na kupno zwierzątka pod choinkę, a na ferie lub wakacje schroniska są przepełnione. 

Sama chciałabym posiadać jakiegoś zwierzaka u siebie w domu, ale... głównym argumentem na "nie" jest pozostawienie go na ok 10 h jak ja będę w pracy. Chyba bym nie potrafiła. Jak na razie pozostaje mi się cieszenie z Zuzią. 

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Razem a jednak osobno

Jestem z moim facetem już spory kawałek czasu. W zeszłym roku odebrałam klucze do mieszkania, tego wymarzonego, małego własnego. Myślałam sobie cały czas że będzie to NASZE małe mieszkanko, miejsce gdzie będziemy mogli cieszyć się sobą, spędzać czas a może z czasem dorobić się jakiegoś potomstwa. Minął już 2 miesiąc jak mieszkam sama. Sama opłacam rachunki, sama śpię, sama sprzątam, sama oglądam telewizję... sama, sama, sama....

Nie tak to miało wyglądać... nie do takiego wymarzonego mieszkania dążyłam. Mój facet przyjeżdża co weekend z torbą podróżna i po 2 dniach wraca do swojego domu z rodzicami, a ja zostaje sama jak ten palec. Czasem ściany mi odpowiedzą "na zdrowie" jak kichnę. 
Nie wiem kiedy on się przeprowadzi, niby głównym jego problemem jest praca i dojazd do niej. Miał ją zmienić no i tak zmienia, że nic nie może znaleźć, a może nie chce? Ja sama jak mieszkałam u rodziców pracowałam niedaleko niego i codziennie pokonywałam odległość właśnie taką jak on ma i jakoś żyję. A on chyba tego nie potrafi. Może nie chce odpowiedzialności. 

Wiem jedno. Źle mi z tym, bardzo źle. Czuję się bardzo samotna. Nie czuję się jakbym miała kogoś. Co z tego że on jest te 35 km ode mnie... nie ma go tutaj. Tu gdzie chciałam żeby ze mną mieszkał. A On.... nie wiem co myśli, co planuje. 
Zaprosił swoich rodziców na drugi dzień świąt niby do nas... Ale jakie nas? chyba do mnie. On jest tylko dojazdowy. Zostawił mnie z problemem wymyślenia menu na obiad oraz wysprzątaniem całego mieszkania, bo on przecież musi pomóc rodzicom... a ja... ech... 

Rozmawiałam z moją mamą dziś. Widzę, że boją się o mnie i moją przyszłość. Lata swoje na karku mam. Niby M. jest fajny ale... nie potrafi podjąć tych odpowiedzialnych decyzji. Chce budować dom, ale co z tego jeśli ze mną nie chce mieszkać. Dziwił się mi że denerwuje się że samochód mi się zepsuł i muszę kupę kasy wydać na jego naprawę. Moja mama stanęła po mojej stronie odpowiadając, że czemu się dziwi jak sama się muszę utrzymać i wiążę koniec z końcem jako tako... Gdyby nie oni i ich obiady mogłoby mi nie starczyć na jedzenie... Jest to przykre ale niestety prawdziwe. On chyba nie do końca sobie zdaje sprawę z tego wszystkiego. 

Zadał mi dziś pytanie:
- co chcemy od moich rodziców pod choinkę?
- Ale jak to chcemy?
- no prezent wspólny
- ale jaki prezent wspólny jeśli ja mieszkam w Warszawie a Ty w Pruszkowie, to o jakim wspólnym prezencie mówimy? bo dla mnie jest to nie realne. 

Chyba lekko go zatkało, ale niestety taka jest prawda, bolesna prawda.

Obecnie mam urlop. Siedzę w domu. Nie mam na nic ochoty. Na żadne żarty. Na rozmowy. Łzy same napływają na samą myśl o tym wszystkim. Co z tego że go kocham jak on nie jest w stanie zamieszkać ze mną. 

Dziś kolejna noc w pustym zimnym mieszkaniu ... 

niedziela, 15 grudnia 2013

szkolenie integracyjne

Zawsze słyszałam że istnieje coś takiego jak "szkolenie". W poprzednich pracach nigdy się nie dowiedziałam co to znaczy i jak wygląda ten stwór. W obecnej pracy w związku z tym iż jest to bardzo duża jednostka, otrzymaliśmy wiadomość o wyjeździe szkoleniowym, a co za tym idzie również integracją (naprawdę takie rzeczy istnieją ;) )

Zostaliśmy poinformowani z czasem, gdzie ma być, kto jedzie i jaki jest plan zajęć. Byłam w na tyle dobrej sytuacji, że mogłam sama na miejsce pojechać, w sumie wynosiło mnie tyle samo co do pracy ale komfort jazdy własnym samochodem (który w drodze powrotnej się rozkraczył i musiał mnie ktoś zholować) to również zaoszczędzić mogłam sporo czasu. 
Szkolenie trwało 2 dni. w sumie 14 godzin szkoleń. Łatwo nie było. Celem jaki sobie firma postawiła było zintegrowanie całego wydziału finansowego, który liczy bagatela... ok 170 osób. Oczywiście cel został w 100% wykonany. Łatwiej będzie nam się z pewnością pracowało po tym jak się lepiej poznaliśmy. 

Między dwoma dniami. Nasze szefostwo zadbało o to abyśmy naprawdę dobrze się zintegrowali i tym samym kolacja była "niespodzianką" o której każdy dobrze wiedział, gdyż wcześniej wyciekł w biurze plan wieczoru pod tak zwanym pseudonimem "wizyta mikołaja". 

Nie spodziewaliśmy się, że szefostwo aż tak dobrze zadba o to aby ten wieczór był wyjątkowy. 

                                                   

Jako że nie jestem strasznie pijąca, i umiejąca bawić się bez alkoholu - to tylko wypiłam symboliczny kieliszek (pity chyba z 5 razy - dobrze że nikt mi nie dolewał). Po kolacji pojawił się DJ. W sumie bardzo dobry bo imprezka trwała od 20 do jakiejś 2, ponadto parkiet był cały czas zapchany na ile się tylko dało. Nikt chyba tego się nie spodziewał. 

Naprawdę wieczór można uznać za udany. Ale żeby nie było zbyt nudno. Ja postanowiłam być oryginalna - oczywiście ja i moje głupie pomysły :) i postanowiłam "przebrać się" za renifera :)  Po czym się okazało, że jestem jedyna i każdemu się to spodobało, Każdy moje rogi przymierzał i chciał w nich zdjęcie :) Aby ukazać efekt - załączam zdjęcie ze sobą (chyba dopiero pierwszy raz) oraz z kolegą - mam nadzieję, że nie miałby nic za złe :) 

Ale podsumowując, poza dwoma przypadkami mało dorosłego zachowania się podczas integracji, było naprawdę fajnie. Poznaliśmy się bardziej dogłębnie, co oczywiście ma na celu lepsze funkcjonowanie całego działu. Mogliśmy się poznać w luźniejszej atmosferze. No i w końcu pośmiać się i pogadać bez ograniczeń :)
Mam nadzieję, że jeszcze nie raz spotka nas jakieś szkolenie integracyjne :) 

p.s. minęły 3 dni od owej zabawy a mnie nogi nadal bolą. chyba się wyszalałam za wszystkie czasy :)

p.s.2: oczywiście mój samochód zbuntował się totalnie. Przez samymi świętami 3/4 pensji pójdzie na jego naprawę - chociaż wszystko jest dość dziwne bo już go robiliśmy... nie wiem czy coś po wypadku nie zadziałało negatywnie na cały układ jaki się w samochodzie znajduje. Tak czy owak 2 dni wspominam dobrze :)

czwartek, 5 grudnia 2013

Każda matka dba o zdrowie....

Każda kobieta, no może prawie każda, marzy o dziecku, potem zachodzi w ciążę i rodzi się nowy mieszkaniec świata. Małe dziecko które z początku nie potrafi o siebie zadbać tylko robi to właśnie matka. Daje mu jeść, przewija, bawi się, rozmawia, wychodzi na spacery..... Dla większości jest to normalne oczywiste, że muszą zapewnić jak najlepsze warunki do rozwoju swojego malucha. 

Ostatnio, kilka razy wracając z pracy zdarzyło mi się, że musiałam przyhamować bo właśnie jedna z takich super-opiekuńczych mam weszła na pasy lub w miejscu gdzie ich nie ma przed jadący samochód. Może i ze mną nie ma zbytnio problemu bo staram się jechać wolniej tam gdzie są pasy (ludzie często nie patrzą czy coś jedzie tylko idą). No ale zdarzają się "wariaci" gdzie nie jadą te max 50 km tylko odpowiednio dużo więcej (ich zasada jazdy chyba opiera się na założeniu "muszę być pierwszy, nie może mnie nikt przegonić"). 

No ale wracając do tematu. Jak wchodzi pojedynczy człowiek to jeszcze jakoś się mu uda uciec, podbiec, bądź kierowcy jakoś uniknąć i ominąć ów człowieka. No ale jak taka matka wchodzi gdzie najpierw pcha wózek.... 
I tak się zastanawiam czy taka matka zdaje sobie sprawę z tego co robi? przecież jeśli będzie jechał rozpędzony samochód (w szczególności, że obecnie robi się dość wcześnie ciemno), nie zauważy nic i będzie może nie po kobiecie ale po dziecku na pewno. Przecież chyba powinno być dla niej najważniejsze żeby dbać o zdrowie swojego dziecka, i robić wszystko żeby było zdrowe. A tutaj takie wyskakiwanie na ulicę. Przecież to przeczy wszystkiemu co ona wcześniej robiła. A później byłby płacz i rozpacz bo to kierowcy wina. Ok. jeśli jechał za szybko to się zgodzę ale jeśli jechał przepisowo a mamusia pomyślała "wyjdę na ulicę, przecież i tak się ktoś zatrzyma" no to wina leży tylko po stronie matki pchającej wózek. 

Inną sytuacją jaka mnie spotkała było, gdy jechałam dość powoli za autobusem. Nagle jak przejechał autobus na pasach pojawia mi się kobieta ciągnąć za rękę synka - tak, tak wlazła między mój samochód a autobus gdzie była dość mała odległość. Oczywiście hamulec, dobrze że nikt za mną nie jechał. po czym krzyknęłam "kobieto co Ty robisz, normalna jesteś?". I to co usłyszałam to mnie zamurowało. Nie będę tego cytować bo cenzura i dobre wychowanie mi na to nie pozwala. Tak czy owak, mały chłopczyk wszystko widział i słyszał. 
I znów to samo pytanie - czy ona wie co robi? przecież takie wychodzenie przed samochód to jest tak jakby iść po linie z zamkniętymi oczami i albo się uda albo nie. 

Niestety takie widoki, że matki ciągną swoje dzieci przez ulicę gdzie nie ma pasów, czy pchając wózek nie patrząc czy coś jedzie zaczynają być coraz częstszym widokiem. Co najgorsze, jeśli dziecko jest już na tyle starsze, że chodzi i rozumie co się mówi i co robi - widząc, że się przebiega po ulicy samo będzie za jakiś czas to naśladować. 

Ja sama nie mam dzieci, z pewnością za jakiś czas będę je posiadać. Ale na pewno nie zamierzam pchać je na ulicę czy pasy i bawić się w ruletkę. Po prostu bym nie potrafiła. Obecnie jak nawet gdzieś idę to nie przebiegam przez ulicę. Staję przy pasach i czekam, i czekam aż się ktoś zatrzyma. Tak również zamierzam wychować swoje dzieci. Bo to chyba matka powinna dbać całym sercem i rozumem o zdrowie własnego dziecka. 



poniedziałek, 2 grudnia 2013

Szczerość czy Chamstwo?

Ostatnimi dniami - mając na uwagę forum mieszkańców do którego należę - nie mogłam się połapać w tematach. W jednym wątku było z 50 tematów, ciężko było znaleźć coś konkretnego, coś ważniejszego (dobrze, że są te wyszukiwarki). No i za ciosem - stworzyłam wątek w którym prosiłam osoby mające dostęp do porządkowania aby to z lekka zrobiły bo się zrobił bałagan. Nie miałam na uwadze, ani nikogo obrażać, ani wyzywać, po prostu taki apel za równo do administrujących jak i mieszkańców (Ci drudzy nawet trochę zaczęli się porządkować).

Po kilku dniach zauważyłam u siebie wiadomość - dosyć rzadko je odczytuje bo po prostu ich nie widzę to raz, a dwa - żadnych szczególnych mym sercu osób nie ma więc żadnego spinania się o szybkie odpisanie nie było. 
Otrzymałam wiadomość od pani K. o której już raz wspomniałam (http://malagosias.blogspot.com/2013/09/kultura-wymaga.html). 
Wiadomość nie była napisana w radosnej tonacji, raczej tej drugiej - wrogiej. No i cóż się dowiedziałam? 
1. Mój facet ma dostęp do forum i powinien robić porządek
2. Ja mam za dużo czasu wolnego
3. W związku z wolnym czasem powinnam zrobić porządek. 
4. Pani K. nie ma na to czasu. 

Kawałek czasu się zastanawiałam czy odpisać czy dać sobie spokój. Spokoju sobie nie dałam głównie przez słowa "masz za dużo czasu wolnego". Dużo to może nie mówi, ale już raz ta oto osoba stwierdziła sama, nie pytając mnie o zdanie czy mam czas czy nie mam czasu, z góry założyła co robię w danej chwili. Takie ot zarządzanie czyimś czasem. Nie za bardzo lubię jak ktoś wtrąca się dość mało przyjemnie w moje życie i to na co "zużywam" swój prywatny czas. 

Tak więc - chciała to lawinę małą wywołałam. Dałam osobie do zrozumienia, że niestety ale mój facet może i ma dostęp do tego środka przekazu ale na co oni się umawiali to ja nie mam pojęcia (jakoś nie wtajemniczamy się w swoje zajęcia, czas wolny - no chyba że spędzamy go razem, w tygodniu jednak każde jest u siebie). 
Oczywiście nie byłabym sobą jakbym nie zwróciła pani K. uwagi na temat ów mojego gospodarowania czasem. (W sumie to ja nikomu czasu nigdy nie organizowałam - ciekawe jak to jest?)

Może to by nie wywołało takich emocji gdyby nie to iż przypomniałam małą sytuację, gdy załatwialiśmy im trochę taniej, po znajomości towar (nic nielegalnego ;) ), oczywiście gdy temat został załatwiony do końca kontakt się urwał.  Ba! nawet "cześć" nie potrafiła kobiecina powiedzieć. Chociaż napomknęłam, że jej mąż bywa bardziej kulturalny bo przynajmniej się przywita.
Tak czy owak. Dziewucha, ba kobieta (chyba) dorosła bo już trzy dekady na karku posiada obraziła się o tak zwaną - pietruszkę, jak dzieciątko z przedszkola. Nie za bardzo potrafię tego pojąć i nadal pisząc to zastanawiam się "co ona sobie myśli? czy tak się zachowują dorosłe osoby? jak tak to ja nie chce już dorastać"
Może w tym miałaby trochę racji  - obrażając się - gdybym skłamała. A tu zonk. Wypowiedziana została cała prawda i tylko prawda (po przygodach z ex-mężem-kłamcą jestem bardzo wyczulona na kłamstwa). 

Sprawa by pewnie uszła w zapomnienie gdyby nie fakt, że trzydekadowa osoba pisze publicznie na portalu społecznościowym coś w stylu "na chamstwo jest tylko ignorancja"... Dalej nie zdążyłam już przeczytać bo nie było chyba sensu wdawać się w jakąkolwiek dyskusję z osobą która nie potrafi się w swoim wieku zachować a prawdę uważa za chamstwo. 

I nadal nie potrafię pojąć. Czy naprawdę mówienie prawdy nie jest w modzie i uważane jest za coś złego? że to wręcz bezczelne mówić prawdę? 

Do końca jej wpisu nie przeczytałam - stwierdziłam, że nie stanowi ona grona moich znajomych i już raczej nigdy nie zazna. Może przez to, że nie potrafiła odeprzeć "zarzutów" prawdy jakie jej postawiłam. 
No i temat o pani K. uważam za zamknięty :)

wtorek, 26 listopada 2013

A jakby tak nie zapłacić...

Dziś doszła do mnie wiadomość, dla mnie może i obojętna, chociaż dała do myślenia. Otóż, okazało się, że w moim bloku praktycznie 1/3 mieszkańców nie płaci czynszu. Mnie akurat w tym ułamku nie ma (i chwała bogu - nawet sprawdziłam swój stan rozliczeń :) )

Blok stoi rok, pierwsi mieszkańcy chyba na początku stycznia się zakwaterowali w swoich lokalach. Więc nawet rok nie wychodzi. Wydawało mi się, że jeśli ktoś się decyduje się na kupno nowego mieszkania od developera to bierze pod uwagę, że rata kredytu to nie jest jedyne zobowiązanie. Jest jeszcze czynsz, prąd, i inne zachcianki jakie ktoś tam ma. 

Może jakby było to ok 10 mieszkańców to ok. Może bym jakoś to zrozumiała, ale prawie 40 lokali to już jest naprawdę dużo. Stawiam sobie pytanie - a co będzie za rok, dwa ? 

Chyba tylko dwa rozwiązania mi się nasuwają do głowy, no ewentualnie trzecie 

1) ludzie mieszkali na wsi, jak wiadomo tam się czynszu nie płaci i nie płaciło, ot tylko wszelkie media. I może Ci ci przyjechali z takich wsi są? zapomnieli? 

2) zamieszkali państwo "nowobogaccy" - czyli coś na zasadzie, że "kupię sobie super wannę z telewizorem, albo telewizor na całą ścianę - a co niech mi zazdroszczą sąsiedzi" i w takim przypadku na czynsz nie starcza już pieniążków (albo im się płacić nie chce). W sumie wiem i widzę wyglądając z klatki jak niektóre mieszkania są wykończone. Oby było lepsze, ładniejsze, żeby było widać że więcej kasy wydałem. No cóż. Ja męczyłam się 7 miesięcy aż się wprowadziłam tylko dlatego, że chciałam mieć w miarę normalne warunki, ale też szkoda było mi wydawać bezsensownie kasę na duperele. Tak czy inaczej ok 30-40 tys zaoszczędziłam. 

3) "bida z nędzą" - dopuszczam do myśli, że może być jakiś mieszkaniec, który naprawdę miał (ma) ciężką sytuację i musiał wybierać - pieczywo czy czynsz i to jeszcze jakoś jestem w stanie zrozumieć. Chociaż ja znając samą siebie - zadzwoniłabym i prosiłabym o przedłużenie terminu płatności ewentualnie bym coś napisała (w sumie po księgowemu myślę).

Tak czy inaczej chyba te powiedzmy 38 osób należy do grupy 2 a może jedna do 3. 

Moi rodzice wychowali mnie tak, że czynsz i wszelkie opłaty to rzecz święta. Prawie jak amen w pacierzu. Musi być płacone na czas. Zawsze jakoś pieniądze na to muszą być. Można sobie odmówić przyjemności ale czynsz i media zapłacone muszą być. Lecz z tego co widzę to chyba jestem odosobnionym osobnikiem w tej kategorii. Nie umiem zrozumieć ludzi i ich podejścia. Ich słynnego "zastaw się a pokaż się"  chociaż teraz chyba bardziej "pokaż się że Ciebie stać" .

Przez głowę w żarcie przeszło mi, "aaa... nie zapłacę, kupię sobie drzwi do szafy albo półkę nad łóżko" ale jednak pozostanę przy swoim i będę terminowo płaciła czynsz. Inaczej chyba nie potrafię. 

sobota, 23 listopada 2013

Emocje

Są dni spokojnie, gdy nic się nie dzieje. Po prostu następny dzień i następny i każdy wygląda podobnie, spotyka się człowiek z tymi samymi ludźmi, w tych samych miejscach w tym samym czasie, jedynie tematy do rozmów się zmieniają. Prawie każdy dzień u mnie tak wygląda. W szczególności w tygodniu gdzie mojego faceta nie ma. Zwykle dzień wygląda tak spanie, praca, po pracy do mamy na pogaduchy i na obiad, powrót do domu obejrzenie kolejnego odcinka serialu, myć się i spać. I tak od poniedziałku do piątku.
W weekendy przyjeżdża M. no i albo idzie do szkoły - czyli cały weekend spędzam sama a tylko wieczór i noc z nim albo tak jak obecny mamy wolny, ale mimo tego są zorganizowane spotkania z rodziną czy znajomymi. 

Czasem nie wiem czy na nastrój człowieka wpływa pogoda, to co zje czy z kim się spotka. 

Sam początek dnia niby zaczął się dobrze, ale po chwili leżenia w łóżku się po prostu rozkleiłam. Chyba dlatego, że brakuje mi go. Brakuje mi jego bliskości, przytulenia się, rozmowy. Boję się, że może coś pójść nie tak i dobrze nie będzie. Może też na dzisiejsze łzy wpłynęło to iż wczoraj byliśmy u jego brata. Jest z dziewczyną dużo krócej niż my. Można powiedzieć że trochę ponad rok. To gdzie mieszkają i na co zwróciłam uwagę to nie to że jest bałagan czy są jakieś nie do pary meble. Moją uwagę zwróciły zdjęcia. Wywołane. Z nimi. W całym domu. My niestety nie mamy prawie żadnego. Chyba też trochę zabolało. Że może jest coś nie tak... Sama nie wiem. Ale myśli krążą wokół takiej głupoty jak wspólne zdjęcia. 

Niby po południu było ok. Jedziemy na imieniny ojca. Kilku znajomych. Pomimo bliskiego mieszkania od rodziców przyjechaliśmy samochodem. Ja prowadząca. W sumie nie piłyśmy we 3. Mama, E. i ja. Z puntu widzenia trzeźwego wszystko wygląda inaczej. Zupełnie inaczej. Niestety kolejny raz usłyszałam od ojca (upojonego alkoholem) mało miłe słowa. Chociaż bywały gorsze. Ale zawsze trafiają tak, że tylko szklą się człowiekowi oczy. Kilka lat temu - właśnie poprzez kilkanaście zdań wypowiedzianych przez mojego pijanego ojca podjęłam decyzje wyprowadzki i ślubu. Chciałam uciec od tego wszystkiego. Niestety nie udało się. Wróciłam do rodziców. 2 lata był spokój. Wyprowadziłam się - półtora miesiąca na swoim i kolejny raz słyszę to samo co kiedyś. Zastanawiam się czy ojciec mnie kiedykolwiek chciał. Chcąc czy nie chcąc - jestem z wpadki. Mama wiem, że mnie kocha, ojciec niby też. Ale od mamy nigdy takich słów jak od niego nie usłyszałam. 
Dziś miałam prawo wyboru. Po prostu zebrałam się do wyjścia. Mój M. pierwszy raz usłyszał to o czym zbytnio nie chciałam mu mówić. Zrozumiał mnie. Inni zatrzymywali żebym została ale ojciec dał do zrozumienia słowami "niech się wynosi" że muszę wyjść. Wyszłam, musiałam to zrobić, bo wiedziałam czym to się może skończyć, lecz ból pozostał. Ból tego jak można być potraktowanym przez najbliższego sercu człowieka. 

Poniedziałek mam wolny, jeśli moja mama wcześniej skończy pracę to pojadę z nią pogadać. Jeśli nie to nie pojawię się u nich przez cały tydzień. Nie wiem co myśleć o wszystkim. Chociaż dobrze, że jest Mama i M. 

poniedziałek, 4 listopada 2013

"JA"

Ostatnio moja mama zapytała mnie 
"A do Karoliny coś się odzywałaś, czy może ona?"

Długo nie myśląc odpowiedziałam "nie odzywałam się i nie zamierzam, non stop ja się do niej odzywam, niby starsza ale jakoś mądrzejsza nie jest. Mam już dość wyciągania ręki do każdego. Wszyscy tylko czekają aż ja się odezwę a sami nic."

Mama się nie zdziwiła. 

Ale bardziej zagłębiając się w moją wypowiedź zauważyłam, że może i przyzwyczaiłam swoich znajomych, ludzi z którymi utrzymywałam kontakt, że to ja pierwsza zawsze się odezwałam bądź pierwsza wyciągnęłam rękę na zgodę. Niewiele jest sytuacji, gdzie role się odwróciły. Przykładów mogę przywołać mnóstwo. Ale rodzi mi się pytanie - czy ludziom nie zależy na utrzymaniu kontaktu? czy im się nie chce? co jest dla nich ważne? 
Kiedyś - te 20 lat wstecz ludzie zupełnie inaczej patrzyli na świat. Najważniejsze dla nich było zdrowie, rodzina i przyjaciele. Wszyscy ze sobą się spotykali. Każdy miał o wiele więcej znajomych na osiedlu niż teraz wirtualnych na portalach społecznościowych. Można było się pośmiać. Każdy z każdego. Nawet z siebie. Iść grupą do kina, na wycieczkę czy cokolwiek innego. 
A teraz? 
Kasa, społecznościówki i grunt to "zastaw się a pokaż się" - super bryki, piękny dom, firmowy sprzęt i.... zero znajomych w realnym życiu. 

Mam wrażenie że ja jestem nie z tego świata. Nie z tej epoki. Mój facet też. Przyjaciółka - jedyna - również. Mamy inne postrzeganie świata. Fakt portali używamy do komunikowania się. Ale wiemy jak wyglądamy, jakie mamy charaktery, z czego potrafimy się śmiać. 

Sama może nie jestem bez winy bo przez ex męża straciłam większość kontaktów, ale staram się je odnawiać. Przywracać to co było kiedyś. No ale jeśli nie chcą tego dwie strony to już nic na to nie poradzę. Chociaż szlag mnie trafia jak za plecami dowiaduje się, że to np. ja się nie odzywam itd itp. Wtedy jestem w stanie wygarnąć danej osobie to co myślę. i chyba tutaj jest pies pogrzebany. 

Ludzie nie lubią jak im się mówi prawdę i to co się o nich myśli. 
Po ex mężu - który kłamstwo miał w małym paluszku i używał go przy najmniej istotnych sytuacjach - mam totalny wstręt. Lepsze albo prawda albo przemilczeć to co się myśli. Nie to co bym sama kłamała. Ale jestem na to wyczulona. 

W zeszłym tygodniu spotkałam sąsiadkę "języka w gębie zapomniała". Ja akurat szłam ze śmieciami a ona była z psem. Mówię cześć, i udaje że nie słyszy, to głośniej i dopiero zauważyła mnie dosłownie jakbym z nieba spadła. Stanęłam - chociaż nie musiałam - chwilę pogadałam. Umówiona była z drugą sąsiadką którą również znam. Zaprosiłam obie do siebie. Usłyszałam że "ok".Czekałam, czekałam i się nie doczekałam. Nawet nie dały znać. Pomimo tego, że po raz kolejny do nich wyciągnęłam rękę, bo obie się obraziły. A co najlepsze to nie mam zielonego pojęcia za co. Dodam tylko, że obie skończyły 30 lat. (Mam nadzieję, że mi tak nie odbije po 30, a jeśli tak to niech mnie zamkną gdzieś i "przezimują").

I tak w kółko. Czy dla ludzi naprawdę nie liczy się przyjaźń, koleżeństwo? tylko kasa i własne dość wysokie ego? 
Ja chyba naprawdę powinnam cofnąć się w czasie. Bo znudziło mi się podlizywanie każdemu. Już wolę jednak mieć kilku znajomych ale tych prawdziwych niż setki znajomych gdzie żadnym z nich nie mogę pogadać. 

Dobrze, że jeszcze kilka osób (mojego rocznika) jeszcze jest w miarę normalnych :)

wtorek, 29 października 2013

jak w domu

W końcu mogę mieszkać, chociaż po części jak ludzie. Dzięki pomocy moich rodziców. 

Jak to ja. Skusiła mnie ostatnio reklama brw -30 % na wszystkie komody. A ja właśnie komody potrzbowałam do salonu. W sumie to jest ostatni mebel jakieg mi brakowało. Coś tam znalazłam. Ale standardowo zaczęłam przeglądać też inne strony sklepów neblowych. No i trafiłam do "agaty" znalazłam komode, taką jakiej potrzebowałam - prostej szafki na papiery, bez szuflad, w kolorze wenge, o odpowiedniej wysokości... no i jakby inaczej w bardzo atrakcyjnej cenie 189 złotych polskich. Zdecydowałam, że muszę ją kupić, a raczej nie jedną a dwie wtedy miałyby idealną szerokość. Pojechaliśmy. Obejrzeliśmy. Kupiliśmy :)

Tego samego dnia złożyliśmy je aby zobaczyć jak to wygląda. No i w tym momencie moja mama stwierdziła, że pomogą m doprowadzić pokój do takiego stanu aby móc zaprosić gości bez wstudu (niestety nadal nie mogę się przepracować i przedźwigać po wypadku, gdyż skutkuje to bóleWiem. Ale to jego sprawa. Ja sobie jakos rade damm całych pleców). Więc upchnęłyśmy cały sprzęt zalegający na podłodze gdzie się tylko dało. Mama umyła okna, tata powiesił karnisz z firankami i zasłonami. Efekt bardzo nam się spodobał. W końcu jest jak w domu :)

piątek, 25 października 2013

Łódź

Kilka dni temu byłam w Łodzi. Nie sama. Było nas 4. Wyszłyśmy wcześniej z pracy, tak zwane "wyjście służbowe". Jechałyśmy na pogrzeb koleżanki męża. Popełnił samobójstwo. Nie wiemy co go skłoniło do takiej decyzji, ona nie chciała rozmawiać na ten temat - wcale jej się nie dziwię. Koleżanka została sama z córką. Zostały same ze wsztstkimi problemami. Ludzi na pogrzebie było dużo. Chyba nawet by się nie spodziewał takiej ilości ludzi. 
Mało komfortowa sytuacja. Wiemy na pewno, że trochę podniosłśmy na duchu koleżankę, po tym jak nas zobaczyła. 
W poniedziałek ma przyjść do pracy. Chyba nawet lepiej niż ma siedzieć w domu i myśleć w kółko o tym samym...

poniedziałek, 7 października 2013

Przeprowadzka

Pomimo mojej czasowej niedyspozycji podjęłam decyzję aby w końcu być na swoim, nie do końca skończonym mieszkaniu. Ale wiadomo "małe, ciasne ale własne" :)

W sumie do przeprowadzki "zmusili" mnie moi rodzice. Przyjechali w zeszłym tygodniu z działki. Tak z nienacka. I od razu harmider. Głośniej. Że bałagan jest. Że duszno w mieszkaniu. Że ja udaje niedyspozycję. i jeszcze więcej było tych "ŻE". Zauważyłam, że to jest czas kiedy powinnam się przeprowadzić. Jedno to, to że mój wiek już nie pozwala na mieszkanie z rodzicami. Drugie, że może gdybym jakiś czas nie była na "swoim" to nie wiedziałabym jak to jest, a tak - przez pewien czas mieszkałam z ex mężem i wiedziałam, że ode mnie jest zależny bałagan, to czy lodówka jest pełna czy nie. To co oglądam czy słucham. Po prostu niezależność. Teraz 2,5 roku byłam "skazana: na mieszkanie z rodzicami. Nie było łatwo. W sumie stwierdziłam, że nie ma co czekać. Warunki do mieszkania są - jest łóżko, kuchnia prawie gotowa - gotować można, łazienka też sprawna, drzwi powstawiane. Jedynym minusem jest sterta narzędzi której nie było kiedy sprzątnąć i leży sobie odłogiem przy balkonie. Chociaż ta sterta to pikuś w porównaniu ze stertą worków którą przywiozłam i jakoś muszę wszystko przejrzeć, posortować na to w czym będę chodziła, na to co wyrzucę i to co ewentualnie odsprzedam.


Chyba największym minusem jest to, że nie grzeje mi kaloryfer w sypialni. Nie grzeje, bo mój M. robiąc na tempo rozwalonym sprzętem przegrzał rurki które się zbytnio stopiły i zasklepiły odpływ wody z kaloryfera... Najgorsze to to, że trzeba zdejmować panele, rozkuć kawałek podłogi i ściany i zrobić wszystko od nowa. Mało optymistycznie to brzmi. Ale mam nadzieję że w miarę szybko uporamy się z problemem. 

czwartek, 3 października 2013

Ortopeda

Ortopeda czyli lekarz, zajmujący się leczeniem urazów i chorób narządów układu ruchu.... 

W związku z ostatnimi okolicznościami, dostałam skierowanie do owego lekarza. Termin dość szybki. Aż byłam w szoku. W poniedziałek pojawiłam się aby zdiagnozować czy nic na pewno mi nie jest. Bądź co bądź plecy cały czas mnie bolą. Lekarz dość specyficzny. Pacjenci do niego to średnia wieku 60-80 lat... czyli jednym słowem - zaniżyłam mu średnią wieku poprzez swoją wizytę. 

No ale zanim weszłam i usłyszałam diagnozę musiałam poczekać w kolejce. Kolejka duża nie była. Część osób zapisana na godziny, część (tak jak i ja) zapisana między tymi pacjentami godzinowymi. No ale czekam spokojnie - dwie osoby przede mną. Jedna pani bardzo miła. Widać, że do lekarza przyszła bo musiała (prawdopodobnie miała zwichniętą i przechodzoną kostkę). Zaraz po niej była moja kolejka. Ale żeby nie było tak pięknie. Pojawiła się jedna pani (trochę jak moja babcia) pytała co mi jest itd itp. Po niej pojawiła się tzw. "babcia moherowa" (ok. 80 lat. wszystko jej się należy, kultury za grosz, tak to chorą a jak jest miejsce w autobusie to leci na sam koniec zanim się zdrowy człowiek obejrzy że takowe miejsce jest).
No i owa babcia moherowa zanim coś zdążyłyśmy z tą kobieciną odpowiedzieć usłyszałyśmy
- na którą panie są zapisane, bo ja na 11:00 czyli już powinnam wejść, bo ja noszę pas ortopedyczny... Heniu (może inaczej jej mąż miał na imię, ale wołała go w siłę) daj mi ten zastrzyk bo już mnie wszystko boli, i ja muszę zaraz wejść bo nie wytrzymam....

Monolog był dość długi. Do tego stopnia że uchyliły się drzwi do lekarza i owa babcia ozdrowiała i do drzwi doleciała jak jakaś nastolatka... Z Panią co oczekiwałyśmy nawet nie zdążyłyśmy się za bardzo zorientować, co się dzieje. Minęła chwila i lekarz wezwał kolejną osobę. Miała wejść pani za mną na godzinę ale powiedziała do doktora:
- niech wejdzie młoda dziewczyna, ona ma całe życie przed sobą, i jest po wypadku, ja te 10 minut poczekam. 
Byłam w szoku, że jeszcze takie babcie się zachowały na tym świecie. Podziękowałam Pani i weszłam. 

Pan doktor dość specyficzny. Bardziej mi przypominał artystę niż lekarza. Pobrał ode mnie wszelkie papiery jakie w poprzednich dniach otrzymałam. A za drzwiami w gabinecie zabiegowym leżała pani "babcia moherowa".  Miała dostać zastrzyk. Lekarz wstał i poszedł do niej. I rozmowa wyglądała tak:
L: gdzie panią boli?
BM: oj tu, ałć (i krzyk na całą przychodnię)
L: ale niech pani nie krzyczy tak. 
BM: Boli, ała (znów krzyk, aż uszy odpadają... ja chyba nawet tak krzyczeć nie potrafię)
L: niech nie udaje, że ją tak boli, może i boli ale niech się nie ośmiesza i przestanie się wydzierać.

Ja siedząc za drzwiami i nasłuchując całej tej rozmowy tylko się śmiałam. Jak Lekarz wrócił to tylko się uśmiechnął i wzdychnął  (było widać, że ma już dość takich pacjentek). 
W końcu przeprowadzał ze mną wywiad. Nic podobno mi nie jest, ale w środę ponowna wizyta po zwolnienie... No  cóż, trzeba to trzeba... Wyszłam, podziękowałam i udałam się do rejestracji. Poprosiłam dziewczynę o zapisanie mnie, wykonała wszelkie formalności i to co powiedziała trochę mnie zszokowało 
"lekarz przyjmuje 8:30-14 ale proszę przyjść pod koniec, bo wcześniej to tu same przepychanki są i kłótnie, więc wcześniej jak o 12 proszę nie przyjeżdżać bo szkoda czasu"
Kolejny raz doznałam szoku... no ale tak... na wizytach są przecież w większości "moherowe babcie"

Nadeszła środa. Wybrałam się jak proponowała pani - w połowie 12 i 13. Zachodzę na korytarz... 4 babcie... pytam kto ostatni i siadam w kolejce. Za mną zaraz kolejna kobieta i młody chłopak za nią (może w moim wieku). Uchyliły się drzwi... lekarz pyta kto następny... Panie galopem wszystkie chciały znaleźć się w środku. Tylko ja i chłopak siedzieliśmy. On w szoku, ja chyba też. Kolejne ozdrowienie starszych pań... Przy czym pani co była za mną również chciała wejść przede mnie...

Ja rozumiem ludzie chorują i chcą czy nie do lekarza muszą się udać. Ale to co zobaczyłam przeszło wszelkie moje oczekiwania. Myślałam, że te babcie to takie wymysł. Ale widziałam na oczy jakie są bezczelne, chamskie i myślące, że wszystko im się należy bo są starsze. O kulturze nie wspomnę. Mówią, że my młodzi jesteśmy niewychowani a one? Myślałam, że w cywilizowanym świecie czeka się na swoją kolejkę i wchodzi po kolei a tutaj było gorzej jak w.... nawet nie wiem do czego to porównać. Wiem jedno... nie nadaję się żeby chorować i czekać na swoją kolej do lekarza, łokciami przepychając się ze starszymi kobietami. 

Mam nadzieję, że za tydzień będę już zdrowsza i pójdę jak każdy mało kulturalny młody człowiek do pracy na co najmniej 8h pracując kolejne lata na swoją marną emeryturę.... 

wtorek, 1 października 2013

Idealną być? czy nie być?

W związku z tym iż jestem na zwolnieniu, nie mogę zbytnio się przemęczać, więc sporo czasu spędzam w necie. Chociaż po 3 dniach już mi totalnie zbrzydł. W szczególności, że siedzę sama w domu więc nawet nie mam się do kogo odezwać. 
No ale... stwierdziłam, że pobuszuje sobie po blogach. Zobaczę o czym w większości kobiety piszą, jakie mają opinie, o czym myślą. W obecnej dobie blogów jest naprawdę dużo, więc myślałam, że gdzieś się zahaczę. Poczytam. Zostanę gdzieś dłużej.
Nie wiem ile blogów przejrzałam. Wiem jedno jest BOOM na kosmetyki, recenzje ich itd itp. 
Jakoś mnie to nie pociąga. Ok. Są osoby co znają się na tym, ale żeby zakładać milion blogów o tym samym? Dla mnie jest to miejsce takie jak kiedyś był pamiętnik. Zapisanie swoich myśli i przemyśleń. A takie kosmetyki? Jeszcze jakbym trafiła na kilka blogów to ok. Ale ich ilość mnie poraziła. Jednym słowem w modzie jest "moja kosmetyczka". 

Możliwe, że takie blogi nie trafiają do mnie z kilku przyczyn:

1. Recenzje kosmetyków - no ok, ktoś pisze swoją opinie, ale druga osoba będzie miała ją zupełnie odmienną i komu teraz uwierzyć? Ja zwykle szukając kosmetyków mogę ich sporo przerobić zanim znajdę ten odpowiedni, zwykle decyduje tutaj uczulenie bądź brak właściwości jakie reklamował dany produkt. 

2. Jak wcześniej wspomniałam - jakby była tych blogów mniejsza ilość to bym chętnie poczytała. Ale ilości hurtowe już do mnie nie przemawiają. Może też dlatego, że jestem osobą co nie za bardzo lubi być jedną szarą myszką. Mam swoje indywidualne podejście do mody i do kosmetyków. "super trendy" (chyba tak to się pisze?) też do mnie nie przemawia. 

3. Kasa - w każdym blogu w miarę regularnie są dodawane posty. Nie to co u mnie - raz na chiński rok. - kilka razy w tygodniu. No ok, ale żeby napisać recenzję to trzeba mieć produkt. Żeby mieć ten produkt trzeba go kupić. Żeby go kupić trzeba mieć kasę. Czyli wydawanie kasy na pierdołki. Po prostu nie pociąga mnie, żeby moja łazienka była cała zastawiona jakimiś kosmetykami o różnych zapachach, smakach, kolorach butelek i ich kształtach. Skończy mi się szampon? Idę do sklepu i kupuję JEDEN a nie hurtową ilość. 

4. Lenistwo? - może i z mojego lenistwa dużo kosmetyków nie używam. No jak już mam nogi wyschnięte na papier to użyję jakiegoś tam natłuszczacza. Kiedyś kobiety nie miały tyle kosmetyków do wyboru. Krem "Bambino" wystarczał. I co? wyglądały pięknie. Nie potrzebowały tony kosmetyków, aby sobie robić tapetę na twarzy, którą trzeba by było szpachelką skrobać. Może ja nie popadam ze skrajności w skrajność. Ale ewentualnie dwa fluidy, jeden puder sypki, jeden tusz do rzęs starczy. W końcu moja kosmetyczka to nie sklep, gdzie stoję i nie wiem co wybrać. 

Pewnie wiele kobiet mnie zmiesza z błotem za to co napisałam. Bo "kobieta musi dbać o siebie", "to przeciwdziałanie starości", czy "musisz zawsze wyglądać nieskazitelnie".
NIE !. Jak chce to będę chodzić w dresach nieumalowana, nieuczesana - mój facet to akceptuje. Jak chce to ubiorę się bardziej elegancko i delikatny makijaż (nie tapeta) i będę się czuła dobrze, ba! nawet faceci na mnie spojrzą. Wydaje mi się, że wiele kobiet chce dążyć do doskonałości czyli tzw. efektu "fotoszopa". Jednak ja wolę być sobą. Szkoda mi chyba życia na spędzanie nastu godzin w łazience. Jest wiele przyjemniejszych rzeczy od nadmiernego dbania o siebie. Wolę pochodzić z aparatem, w mało wyjściowych ciuchach, czy chodzić z moim facetem po różnych ruinach czy krzaczorach w poszukiwania skarbów poprzez wykrywacz. To właśnie są rzeczy które sprawiają mi przyjemność i radość.Owszem są dni, że potrzebuje spędzić trochę czasu na ulepszenie swojej urody. Ale to jest powiedzmy jeden czy dwa dni w miesiącu ! a nie codzienność. 

Dziewuchy postawcie na naturalność. Cieszcie się życiem, chwilą jaka jest. Szkoda czasu i życia na spędzanie go w łazience !

sobota, 28 września 2013

Wypadek

Jak się jeździ i widzi wypadki samochodowe, to tylko się zadaje pytanie "ile ten idiota jechał?" w szczególności, że samochodu prawie nie ma. Mało rozważnych kierowców jest coraz więcej. Nikt by się nie chciał zamienić z poszkodowanym czy sprawcą na miejsca. Ale bywa tak, że każdego z nas może to spotkać. Mnie spotkało...

Środa rano. Trochę zaspaliśmy, ale każde z nas wyszło o odpowiedniej porze. Na spokojnie w samochód. Jeszcze się zastanawiałam, gdzie zostawiłam klucze do mieszkania. Przejechałam dosłownie kawałek. Radio z rana gra, prowadzący coś mówią. Przejechane z 3 km od domu, może mniej. Czerwone. Mały korek. Zatrzymuje się jak wszyscy. Zapala się zielone. W ciągu kilkunastu samochodów chwila mija, żeby ruszyć. Wrzucam jedynkę chcę ruszyć i nagle słyszę pisk opon... nie zdążyłam spojrzeć w lusterko i poczułam mocne uderzenie. Była 6:50.

Nie wiedziałam co się stało. Potrzebowałam z minuty aby zorientować się gdzie jestem. Z tego co pamiętam to był włączone awaryjne (nie wiem jakim sposobem) i paliły się jakieś tam kontrolki na desce. Zaraz po uderzeniu poczułam mocny ból głowy. Dotarło do mnie, że wjechał we mnie drugi samochód. Kierowcą tego drugiego samochodu był młody chłopak - maturzysta. Pojawił się też pan z pobliskiego bazarku który wszystko widział. Zadzwonił od razu na 112. Ból głowy tylko się nasilał. JA z trzęsącymi rękami zadzwoniłam do swojego chłopaka
"przyjedź. miałam wypadek, jestem na wysokości bazarku"
Nie wiem ile jechał i ile to trwało czasu ale pojawił się za chwilkę. Ja sobie nie zdawałam sprawy jak bardzo mam rozwalony samochód i jak bardzo samochód rozwalił ten młody. Jedyne co pamiętałam to jakiś dym unoszący się z maski i tablice rejestracyjną (wydawało mi się że to moja) na ulicy między samochodami. 
Mój facet kazał mi wsiąść do siebie do samochodu, bo jest nagrzany. Dosłownie za chwilę przyjechała karetka. Założyli od razu kołnierz na szyję. Już z samochodu do karetki ledwo szłam. Sprawdzili podstawowe parametry. Nie wiedziałam jaki jest dzień tygodnia, jaka jest data... Zabrali mnie na sygnałach do szpitala. 

Jak położyli mnie na tym takim wózku w karetce tak leżałam na nim prawie do końca. Zakaz podnoszenia się. Od razu prześwietlenie, głowy, kręgosłupa, szyi, klatki piersiowej.... nie wiem sama już czego. 
Cały czas oglądałam tylko sufit. Cały czas zakaz ruszania się. Jedyne co to telefon do pracy - odebrała Pani Dyrektor (z którą kilka dni wcześniej rozmawiałam o poprzedniej pracy bo miałyśmy dużo wspólnego) powiadomiłam, że mnie dziś nie będzie bo leżę w szpitalu. To co pamiętam - "daj znać później co i jak".
Dopiero ok 10 postanowili mnie wypuścić. Dzięki bogu nic się poważnego nie stało. Ale... kołnierz ortopedyczny (taki jednodniowy) dostałam na wyjście  i nakaz przez co najmniej tydzień chodzenia w nim...
Zadzwoniłam po mojego chłopaka. Przyjechał. Dopiero wtedy zaczął mi opowiadać co i jak. Bo większości nie pamiętałam. 

Wróciliśmy na miejsce. Policja czekała na mnie i moje zeznania, chociaż to już była tylko formalność. Zobaczyłam w końcu swój samochód i tego chłopaka a raczej jego ojca. U mnie aż tak bardzo nie było widać, ale nie wiedzieliśmy co się dzieje od dołu. Natomiast drugi samochód nie miał połowy przodu. Okazało się, że jego droga hamowania na ulicy to było ok 30 metrów. Prawdopodobnie jechał ok 100 km/h może trochę więcej. Nie wiemy tego. Mój samochód oddaliśmy do tej samej firmy co tego chłopaka. Naprawa idzie i tak z ubezpieczenia sprawcy. Dostałam samochód zastępczy. 

Do dziś nie wsiadłam do samochodu jako kierowca, nie jestem w stanie jeździć z kołnierzem na szyi. Tydzień zwolnienia. Wypadek w drodze do pracy. W poniedziałek idę na kontrolę czy na pewno wszystko jest ok. Mój facet wziął sobie wolne przez te 3 dni. Nie pozwolił mi samej siedzieć w domu (moi rodzice są właśnie na urlopie a o całym wydarzeniu powiedziałam im jak wyszłam ze szpitala aby ich nie denerwować).
Niestety nie wszystko mogę wykonywać. Jest ciężko. Nawet pokroić warzywa na obiad co trwa chwilę skutkuje bólem w szyi i kręgosłupie. Spać też muszę w kołnierzu, więc wyspanie się jest nie lada wyzwaniem. Głowa niestety cały czas mnie pobolewa. 

Dziś jest sobota. Mój facet ma pierwszy zjazd w szkole. Mam zakaz wychodzenia z domu. 

Nigdy nikt nie wie co go spotka. Ale jedno wiem... Zdrowie jest najważniejsze... 

poniedziałek, 23 września 2013

prawie skończona

Kuchnia - praktycznie serce mieszkania czy domu. Prawie ją skończyliśmy. Prawie, bo została nam jedna strona do doszlifowania. Ale... szafki górne już wszystkie wiszą. Zupełnie inaczej już cała kuchnia wygląda. Chyba nawet tak jak sobie ją wymarzyłam. Pozostał nam do obsadzenia zlewozmywak, podłączenie zmywarki oraz docięcie do niej frontu (jest cała zakryta). 

Praktycznie zostało nam dokończenie kuchni, wstawienie drzwi no i wysprzątanie wszystkiego dokładnie (o wywozie sprzętu i pozostałości nie wspominając), ale... już wiemy, że przeprowadzka to są praktycznie dni.  Już nawet stwierdziliśmy że wnętrza szaf zrobimy jak już będziemy na miejscu (tylko wnętrza, bo jak Pani nam podliczyła drzwi do szaf to trochę nas zszokowała - będziemy szukać i robić sami). 

A na deser kuchnia :)



piątek, 20 września 2013

kultura wymaga...

Tak mi się kiedyś wydawało, bynajmniej moi rodzice wychowali mnie tak, ze słowo "Dzień dobry" czy "Cześć" wypada powiedzieć sąsiadowi, czy znajomemu jak się go zobaczy. 

Ostatnio w bloku było zebranie informacyjne z nowym administratorem. Ogólnie stwierdziliśmy z moim M. że nie idziemy, bo nie ma sensu to raz, a dwa, że potrzebujemy powiesić szafki w kuchni. No ale tak się stało, że zebranie jeszcze trwało, gdy zeszliśmy do garażu. Chwila moment wyczaiła nas jedna sąsiadka i zaczęła machać abyśmy podeszli bliżej, a że nie chcieliśmy robić zamieszania to odmachałam, że zostaniemy tu gdzie stoimy. 
Gdy zebranie się skończyło, część sąsiadów udała się do domu, a kolejna część jeszcze stała i debatowała. W sumie postanowiliśmy podejść i się przywitać. Chwila moment i zanim doszliśmy złapał nas chłopak z zarządu (bardzo sympatyczny i miły). Pogadaliśmy trochę, zaraz po tym zjawił się kolejny chłopak i gadaliśmy... ale w sumie nie do tego z mierzam. 
Sąsiadka co machała i jej mąż przywitali się z uśmiechem z nami. Drugiej sąsiadki mąż również się przywitał, natomiast jego żona "języka w gębie" zapomniała, głowa wysoko (chyba oglądała sufit w garażu czy nie przecieka) i minęła nas bez słowa. Mojego M. takie zachowania ruszają, w sumie mu się nie dziwię. 
Zastanawiało nas o co chodzi i jedyne dwie sytuacje jakie nam się kojarzą to raz jak mój facet zwrócił jej uwagę, że zachowała się niestosownie. A drugi raz jak nadinterpretowała coś co ja napisałam na fb. Trochę tego nie rozumiem bo z jedną z sąsiadek sytuację złej interpretacji sobie bez problemu wyjaśniłyśmy. Natomiast ta chyba lubi jak to ją się przeprasza i błaga o wybaczenie. Tak się składa, że nie mamy o co jej przeprosić. Tym bardziej po ostatnim jej zachowaniu. W małe dzieci bawić się nie będziemy bo jesteśmy dorośli (chyba bez owej sąsiadki). 

Takie zachowanie człowieka czasem mnie zastanawia, skąd on się tego nauczył. Czy rodzice tak wpoili, "żeby to inni prosili o wybaczenie i przyjęcie w grono znajomych". Czy znów na podwórku się tak nauczyli. 

Tak czy inaczej to "dzień dobry" wypada powiedzieć z czystej grzeczności...

poniedziałek, 16 września 2013

W poczekalni

Tak się dzisiaj stało, że musiałam pojechać do lekarza - ginekologa po receptę. Chyba nie ma nic gorszego od zwykłego pojechania do przychodni po receptę. Czemu? Dlatego, że zwykle spędzam tam od godziny do nawet trzech godzin. Istna masakra. Wizyta u owej Pani lekarz wygląda podobnie. Do tego wszystkiego kolejki są mało powiedziane że duże.
Zwykle staram się być wcześniej aby "zająć" jakieś dobre miejsce w kolejce. Kolejka wygląda następująco:

1. Jeśli jest wizyta, to najpierw trzeba się zapisać na daną godzinę, średnio z 1-2 miesięcznym wyprzedzeniem. Później jak nastąpi "ten" dzień to trzeba wybrać się wcześniej (najlepiej zabrać ze sobą trochę jedzenia i picia") i oczekiwać w kolejce do gabinetu położnych aby ... wyjąć kartę. A później się okazuje, że przyjmowanie wg godzin to pic na wodę. 

2. Jeśli udaję się po receptę. Wychodzę z pracy najwcześniej jak mogę. Niby pani doktor przyjmuje od ok 15, ale im wcześniej tym lepiej. Czekam w kolejce. Zwykle ok 10 pań przede mną. Jak się dostanę do pokoju położnych to w końcu uzyskuje po 5 min swoją receptę i wychodzę. 

Co ciekawsze - recepty nie uzyskam jeśli nie ma mojej pani doktor... 

Chociaż dziś pani doktor przeszła samą siebie. Podobno zapisy na godziny były od godziny 14. Ja po receptę zjawiłam się ok 15:30... No i czekałam w kolejce coś ok 10 pozycji. Niby fajnie pięknie. Czekanie wydłużało się. Godzinę później było już za mną z kolejne tyle pań. Połowa z nas siedziała już na podłodze bo stanie w tym zaduchu było nie do wytrzymania. Pani doktor zjawiła się ok 16:30. 
2,5 h spóźnienia. Cały korytarz kobiet (około 30). Zaduch niesamowity. Jedna położna przyjmująca do rejestracji. o 17 dokopałam się do gabinetu. (Udało się !!) otrzymałam receptę. Wychodząc powiedziałam wszystkim paniom "do widzenia"  a panie chórem odpowiedziały (w końcu 1,5 h siedziałyśmy i narzekałyśmy). No ale udało mi się... kolejny maraton za 2 miesiące...

Nie mam pojęcia czemu nasza polska służba zdrowia aż tak kuleje. Że dopuszczalne jest spóźnić się lekarzowi kilka godzin, gdzie pracownik biurowy jak się spóźni z pół godziny to praktycznie już ląduje u szefa na dywaniku. Wszystkie co czekały były zdegustowane. Z czego połowa to była kobiet w ciąży. Jakoś sobie nie wyobrażam, gdy jak będę w ciąży, będę musiała czekać 3 h na przyjęcie u lekarza.... 

poniedziałek, 9 września 2013

tapeta

W końcu dojrzeliśmy do tego aby zamontować tapetę na ścianach w kuchni. Szkło przywiezione. Klej kupiony.Więc się wzięliśmy do roboty...Niby co jest ciężkiego w przyklejeniu tapety? A no jest. i to więcej niż "tylko" coś ciężkiego. Dobrze że mieliśmy tylko dwa małe kawałeczki, Z mniejszym poszło jako tako. Szybko się dość uwinęliśmy. Na to od razu szkło. Niestety okazało się że zapomniałam, iż szafka pod okap jest dużo mniejsza niż zwykła. i będzie widać kawałek białej ściany. No ale jakoś to przeżyjemy. Z drugim kawałkiem już tak pięknie nie było. 175 cm. x 80 cm.... Nie wiedzieliśmy że tapeta po posmarowaniu klejem się rozciąga... tak więc wyszło nam z 5 cm tapety więcej niż normalnie. Z tym kawałkiem już się bawiliśmy z godzinę (dobrze, że ten klej nie wysycha tak szybko :) ) robiło nam się pełno bąbelków z powietrzem. Przy takim zdjęciu jakie mamy niby nie widać. Ale jak już się z boku stanęło to było pięknie widać wszystkie niedoskonałości. Tak więc odklejaliśmy i przyklejaliśmy ją na nowo. Jedyne co sknociliśmy to koniec tapety - na równi ze szkłem musieliśmy obciąć to co wystawało. Tylko niestety zrobiliśmy to jak była jeszcze mokra, a powinniśmy jak będzie już sucha. No ale cóż. Coś wykombinujemy, żeby było ok. 
Tak czy owak, kuchnia powoli zaczyna przybierać kształt końcowy.

Szafki kuchenne również złożyliśmy lecz ze względu braku uszczelki - aby ją przykleić na końcach szafki, ażeby nie tłukła się szafka o szkło - nie mogliśmy tego zrobić. Ale szafeczki też już stoją złożone (w sypialni :) ) i czekają na zawieszenie :)

środa, 4 września 2013

"W czym mogę Pani pomóc?"

Z takimi słowami spotkamy się w markecie, czy to hiper czy super. Zwykle odmawiałam pomocy bo wiedziałam po co przyszłam. Rzadkością było aby się pytać. Po prostu kobieca intuicja mnie nie zawodziła.
No i dziś wybrałam się do takiego marketu budowlanego po piki montażowe do lustra/ szyby... Co by nie było - są to po prostu kołki szybkiego montażu do których dołączona jest nakładka na śrubkę z gwintem i na nią przykręca się w miarę ładną zaślepkę. - i widać tylko małe srebrne kółeczko, lekko wystające. 
No i miałam zamawiać z alle, alee :) wypatrzyłam, że są w jednym z marketów. Pojechałam. Wpadłam tam gdzie są lustra - w opisie mieli ze są do luster. Niestety nie mogłam znaleźć więc podeszłam do "fachowca" z którym rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

- dzień dobry, czy mogę zająć chwilę?
(f)- dzień dobry, słucham.
- szukam pików montażowych do lustra bądź szkła.
(f) - [myśli..] może pani powtórzyć nazwę?
- piki montażowe do szkła lub lustra, takie co zaślepiają. 
(f) - ale my czegoś takiego nie mamy.
- jak to nie macie, jak na stronie internetowej było?
(f) - [woła kolegę, bo sam poległ] Pani się pyta czy mamy .... może pani powtórzyć?
- piki montażowe do szkła lub lustra.... [zaczyna mnie powoli ogarniać śmiech..]
(f2)- yyyy... a jak to wygląda?
- jak taka zaślepka 
(f2) - to może Pani poszuka na metalowym
- dziękuję, do widzenia .... 

doznałam małego szoku... Panowie nie wiedzieli co mają na stanie, czy to mają i w ogóle nawet nie znali nazwy... Już jak doszłam to owego "metalowego" postanowiłam sama poszukać - i się udało. Chociaż w sklepie spędziłam bite 20 minut, z czego większość czasu straciłam na rozmowę z mało poinformowanymi pracownikami.... 

poniedziałek, 2 września 2013

Są dni że nic nie wychodzi

Czasem tak jest, że co byśmy nie robili to nie chce nam nic wyjść. Ile byśmy sił włożyli to albo się nie uda, albo nam samym sił zabraknie.

My właśnie takie prawie dwa dni mieliśmy w miniony weekend.W sumie zaczęło się od soboty. Chcieliśmy wykończyć już pokój. Złożyć do końca łóżko, pomontować listwy, powiesić kaloryfer i założyć drzwi. No więc zaczęliśmy od łóżka - było prawie ok - poza tym, że myśleliśmy, że nie ma wkrętarki a leżała ona w pokoju obok... Godzina w plecy. Przyszła pora na listwy...w sumie najgorsza pod kaloryferem bo trzeba było ją odpowiednio wyciąć. Co do prostych rzeczy nie należało bo niewiele brakowało aby pękła... No ale jak zaczęliśmy montować grzejnik, puściliśmy wodę w kaloryfer i.... zaczęła się lać woda... źle się zgrzały rurki, mała dziurka a powódź była jakby co najmniej jakaś kanalizacyjna pękła. Zakręciliśmy co się dało. Wytarliśmy na sucho aby panele nie spuchły i dopiero w niedziele to zrobiliśmy, ale też na raty bo moja Gapa pomyliła się ze złączkami i miałam kurs gratis do sklepu po odpowiednią. 

Następnie wzięliśmy się za montaż ościeżnic do drzwi. Miało być takie proste. Tak pięknie to opisali w instrukcji, że nic tylko chwila moment i się prawie same zamontują. Niestety tak nie było. Naprawdę mieliśmy sporo problemu aby je w miarę ustawić. Dziura na drzwi okazała się dużo większa niż była potrzeba i nie mieliśmy wyjścia i trzeba było podczepić trochę karton gipsu aby nie było widać szpary z pokoju do korytarza nad drzwiami. Jak już udało nam się osiągnąć w miarę prosty poziom i pion - w instrukcji kazali przymierzyć skrzydło drzwiowe. No i prawie nam się udało przymierzyć... gdy nagle wypadły wszystkie kliny, wszystkie rozpórki itd itp... a ościeżnica wypadła całkowicie.... drugi raz jak ustawiliśmy ościeżnice to już nie próbowaliśmy przymierzać drzwi... nawet udało się zapiankować je :) 
Z drzwiami do łazienki już tak pięknie nie było... Okazało się że belka górna do ościeżnicy jest mniejsza o 20 cm... Tak więc szlag wziął wstawienie drzwi w łazience.... 

Praktycznie w weekend udało nam się:
- złożyć szuflady do łóżka
- założyć i poprawić kaloryfer 
- położyć listwy przypodłogowe na dwóch ścianach
- wstawić pół ościeżnicy drzwi do pokoju...(na dokończenie drzwi zabrakło nam już czasu)
I najgorsze jest to że te owe cztery punkty powinniśmy zrobić gdzieś w mniej niż jeden dzień a nam to zajęło praktycznie dwa... 

Jedyne pocieszenie jest takie, że jest nowy tydzień i mam nadzieję, że będzie on lepszy. Materac do łózka już przyszedł i nawet pasuje :) brakuje tylko nieszczęsnej kuchni aby się wprowadzić... no i odrobinę porządku. 

P.S. Pozytywnym aspektem weekendu był zakup 18 tiu szmaragdowych, 10 sztuk wrzosów, jednego pięknie różowego wrzośca oraz 3 sztuk winogron - na działce lubego musi zawitać trochę zieleni :)

czwartek, 29 sierpnia 2013

Kupię prawo jazdy...

Jeżdżę do pracy samochodem. Z jednej strony trochę z wygody. Ekonomicznie to średnio wychodzi - bilet na autobus niby "tylko" 100 zł ale... nie jeździ 25 czy 30 min ale (wg rozkładu) ok 50-60 min, o korkach nie wspominając. Do tego w samochodzie zawsze mogę zajechać na jakieś zakupy, do koleżanki czy coś załatwić, z autobusem już tak łatwo nie jest. I chyba najważniejsze to to, że niestety ale mój organizm nie lubi autobusów - zaraz robi mi się słabo, uderzenie gorąca i zimny pot zarazem i prawie padam... Tak więc ze względów bardziej zdrowotnych wolę jeździć samochodem... 

Ale wracając do tematu... Prawko mam prawie 9 lat. Trochę się już najeździłam. Może jakoś super ekstra nie jeżdżę, ale wypadku nie miałam nigdy, policja zatrzymała mnie 1 raz (!) i to miesiąc temu jak jechałam z mamą i babcią na cmentarz... tzw. "rutynowa kontrola". Mandatu też nigdy nie otrzymałam. Więc chyba źle ze mną nie jest. Staram się myśleć za innych kierowców i przewidywać ich nieprzewidziane reakcje. No ale ostatnio przewidywanie reakcji kierowców jest wręcz nie możliwe. 

Mój facet nauczył mnie spokojniejszej jazdy. Zwykle miewałam ciężkawą nogę. Obecnie staram się jeździć przepisowo. Ale jak trzeba przycisnąć gazu to nie zapomniałam jak to się robi :) 

Z pracy wracam właśnie "przepisowo". Nigdzie mi się nie śpieszy. Czy przyjadę 5 min wcześniej czy później nie robi żadnej różnicy. Za to wielu kierowcom robi... Zwykle to aby być wcześniej. 
Nie da się ukryć że mieszkam w Stolicy i rejestracje jeżdżące po Wawce to 1/4 albo i 1/5 rejestracji Warszawskich i okolic a reszta to cała Polska. W większości przypadków jest tak, że niestety te "obce" rejestracje po stołecznych ulicach raczej nie umieją jeździć. To widać ...

Dziś wracając z pracy było kilka przypadków gdzie zastanawiam się czy oni na bank zrobili prawko czy zapłacili za nie aby je posiadać... 

Standard samochody typu bmw, audi, vw golfy.... młode cwaniaki. Prawy, lewy, zaraz znów prawy i oby szybciej. Do tego rzadkością jest używanie kierunków a jak już to jedno mignięcie i to chyba powinno wystarczyć... Ostatnio z rana takiego młodziaka zatrzymała policja (chyba jej nie widział). A jego mina i pozycja wyglądały dość charakterystycznie :) 


Inne sytuacje zwykle jak stoję w jakimś korku np. pas do skrętu w prawo, czy wjazd na wiadukt... też już standard, że znajdzie się mądry co się będzie wciskał na siłę. Mi w sumie szkoda samochodu żeby mi ktoś go przytarł. Ale z drugiej strony- przytrze i to będzie jego wina... a mi powoli wychodzi korozja... może nie ma co ich puszczać - w sumie i tak ich nie wpuszczam. 

Wracając do domu i zjeżdżając z mostu - są dwa pasy do skrętu w lewo. Są światła - wydaje się bezpiecznie. Zwykle jeżdżę lewym pasem bo wiem, że później on skręca w kierunku jakim i ja jadę. No ale najpierw trzeba skręcić w owe lewo z mostu... Nie wiem czy ludzie mają klapki na oczach, czy linie są mało widoczne. Codziennie ile razy bym nie jechała to Ci z prawego zawsze zjadą na lewy pas gdzie w tym momencie aby nie być obtartym trzeba przyhamować. Klakson używany jest u mnie w tym wypadku dość często w szczególności, że spokojnie można zrobić trochę większy łuk aby nikogo nie zahaczyć... ale po co... 

Dziś coś mnie tknęło... Migała babeczka, że chce zjechać... Wpuściłam ją. Zaczął się korek. A ona... Nie zauważyła, że samochody stoją. Nie mam pojęcia jak można tego nie zauważyć. Słońca oślepiającego nie było. No ale cóż. Przywaliła dość nieźle w stojące przed nią volvo... Do tego stopnia, że odpadł zderzak. 
To jest jedna z sytuacji gdzie się nie przewidzi czy ktoś mało rozgarnięty nie przywali we mnie. Nie wiem czego się po ludziach spodziewać, teoretycznie ci co jeżdżą mało prawidłowo czy się zagapią to naruszają podstawowe przepisy, których każdy kto chodził na kurs i zdawał egzamin to powinien znać. Ale z tego co widzę to dużo ludzi tego nie zna. Ba! jeszcze mają np do mnie pretensje, że ich np nie chcę wpuścić. Myślenie takich ludzi zwykle wygląda tak: "ja jadę, chcę skręcić to masz mnie wpuścić"...  no ale ja nic nie muszę... po czym prawie zostaje wyzywana... Trochę przepisy znam i wiem na co mogę sobie pozwolić... 

 Cóż... jazda po "wawce" nie należy do prostych... 

środa, 21 sierpnia 2013

"(...) jutro będzie słonecznie (...)"

No takie słowa pogody zawsze nastrajają człowieka pozytywnie. Żeby nie było - pogodę oglądam rano, przed samym wyjściem do pracy - chyba według mnie jest najbardziej realna. No i co dziś mówili? 

"Rano mogą wystąpić opady deszczu, które po południu przeniosą się w kierunku wschodnim. Po południu powinno wyjść słońce. Temperatura w ciągu dnia ok 23 stopni C".

 Tak więc takim sposobem - ubrałam się dość lekko. Lekka spódnica, bluzka z krótkim rękawem no i lekki sweter - jak by to inaczej w lato. Ale przed wyjściem - wyglądam przez okno - pada jakby jakiś mały deszczyk, no ale zapowiadali słońce. Więc japonki na stopy i parasol w rękę.
Droga do pracy jak to zwykle bywa w deszcz - jak wjechałam dalej w miasto to coraz to bardziej padało... - zrobiły się korki, ludzie jeździć w deszcz nie umieją... Oczywiście, wręcz standardowo - wypadek. W strategicznym "rozgałęzieniu" drogi... Na szczęście nie spóźniłam się do pracy - jechałam tylko 2 razy dłużej. 

No i jest południe... powoli przestaje padać. Trochę cieplej. Jest szansa. No ale wychodzimy dotlenić się w pracy przed 15 a tu zaczyna padać i robi się zimniej. 
Wychodząc z pracy godzinę później termometr w samochodzie wskazywał 16 stopni... W związku, że jechałam do lubego, to w kierunku jazdy do niego deszcz się nie oddalał - wręcz nasilał... 

Wróciłam do domu. Leje deszcz, bo nawet już nie pada... Nie wiem skąd oni biorą te prognozy pogody... może wróżą z kałuż, czytają z kamieni czy inne cuda wianki. 23 stopni nie widziałam ani nie czułam. Za to czułam zimno. Nogi sobie w kałużach ubrudziłam (na mycie nóg to musiałaby padać kranówka a asfalt musiałby być czysty jak stół operacyjny). No i na domiar złego jest mi zimno i zaczyna mnie pobolewać gardło.... 
Dziękuję synoptycy, meteorolodzy i inne pogodynki.... 

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Czas płynie jak rzeka

Nie wiem w którym momencie minęło tyle czasu od ostatniego posta. Nie wiem czemu nic nie pisałam, może przez to że dość dobrze miałam "zorganizowany" czas, lecz nie zawsze po mojej myśli był on organizowany. 

Pierwsze co było to ślub brata. Cywilny. Bez wesela. Bez obiadu. Tylko lampka szampana i kawałek tortu. Może i jest to jakieś wyjście, ale chyba nie w wypadku jak się zaprasza z 30 osób... Jak dla mnie to chociaż ten obiad powinien być. No ale cóż... chcieli jak chcieli i zrobili jak zrobili... Jedyne co to ładnie wyszli. Ale dopiero na koniec. Młoda była cały ślub bardzo zdenerwowana, mało się uśmiechała - szkoda bo by było dużo pięknych zdjęć, a tak to tylko jest ich garsteczka. Ale oby im się dobrze żyło... 

foto: Mał(a)gosia
p.s. szkoda, że ja nie mam takiego zdjęcia....

Kolejną dość ważną rzeczy jest to iż dokonaliśmy niemożliwego. W sumie sama siebie podziwiam bo w większości to moja zasługa. Udało nam się (prawie) skończyć pokój w niecały tydzień. Może, jakby zsumować godziny spędzone w mieszkaniu to by wyszły z 4 dni. Sami siebie podziwialiśmy. W sumie zagipsowaliśmy cały pokój, dotarliśmy go, pomalowaliśmy oraz ułożyliśmy podłogę. Praktycznie brakuje teraz listew przy panelach i wyposażenia, które faktycznie stoi gdzieś w przedpokoju w pudłach. 
Ściany mają kolor "kwiat magnolii" oraz "bukiet róż". Co prawda - spodziewałam się tej magnolii trochę mniej różowej. No ale jak nam nie przypasi do końca to po prostu ją przemalujemy na coś jaśniejszego. 




Co prawda to jeszcze zostało nam sporo do zrobienia - niestety... Brakuje przede wszystkim złożonej kuchni oraz sprzętu agd. no ale już zawsze bliżej niż dalej. W miniony piątek nawet już zakupiliśmy drzwi :) wyboru dużego nie mieliśmy, gdyż jak to by było inaczej - sami je będziemy montować. Wyszło dużo taniej niż z montażem. W sumie dowiedzieliśmy się ile tak naprawdę kosztuje montaż... 
źródło i kupno: Castorama 

A tak faktycznie mieszkanie opóźni nam się przez to iż mój samochód odmówił na tyle posłuszeństwa, że przestał jeździć. Padło sprzęgło. Dość poważna usterka. W sumie nigdy nikt mi nie powiedział co i jak. I w sobotę zobaczyłam pierwszy raz jak wygląda owe sprzęgło...



Nawet na mój rzut okiem coś było tu nie tak. Owy "drut" widoczny na drugim zdjęciu powinien być zwinięty i znajdować się w gumie. Poza tym było wszystko przepalone. Co do ostatniego zdjęcia to się okazało że tarcza jest totalnie zjechana i wyląduje w regeneracji bo powinna być z 2-3 razy grubsza (!). No nic. Po prostu zmywarka będzie musiała poczekać. Teraz jest remont samochodu. Za pewne nie wcześniej jak w najbliższą sobotę dopiero będzie zrobiony. No ale tego nie da się przeskoczyć. Owszem mogłam oddać samochód do mechanika a nie do mojego lubego na działkę gdzie sam będzie z ojcem to robił... ale.... Mechanik by wziął kupę kasy a ja niestety się zaczynam liczyć z każdym groszem. Poza tym mój facet - jak zauważyłam również sama - lubi się bawić w mechanikę samochodową więc jest dobrze :) 
Co ciekawsze - kilka dni wcześniej padł samochód moim rodzicom... tak więc pozostaliśmy teoretycznie bez środka transportu, ale praktycznie -mój facet użyczył mi swojego na tydzień :)

Mam nadzieję, że więcej przygód nie będziemy mieć w najbliższym czasie. No i w końcu się wprowadzimy do Naszego (mojego) M2 :)

poniedziałek, 29 lipca 2013

Jak mróweczka w mrowisku

Nie wiem czy wspominałam - zmieniłam pracę. Odeszłam z poprzedniej. Chyba dobrze zrobiłam. Tak mi się przynajmniej jak na razie wydaje. Minął tydzień jak już nie jestem z poprzednią ekipą i chyba się w tym utwierdzam coraz bardziej. Pracy mają coraz więcej. Fakt, że przyjęli dziewczynę na moje miejsce, dobrze, że "głównej" się to udało, bo by została sama. No ale dziewczyna musi się nauczyć co nie co, wiem, że jej to zajmie trochę czasu, jak nie więcej niż trochę.
Odchodząc zaproponowałam, że mogę przyjeżdżać do nich na zlecenie - po pracy - i pomagać im wprowadzać dane, bo wiem jakie to jest skomplikowane i ile pozostawiłam roboty niezrobionej. Oczywiście nie było winą naszą, że są duże zaległości lecz tego, iż potrzeba była wprowadzić najpierw najstarsze dokumenty z 2012 roku. Na początku był optymizm, że "oczywiście", "porozmawiamy jak będziesz już pracowała to ustalimy co i jak". A jak wyszło w praniu? "Niestety Gosiu, na razie nie możemy Ciebie przyjąć, jak coś to się odezwiemy" - przyczyną tego wszystkiego jest tylko i wyłącznie kasa, a raczej jej brak. No cóż. Ja nie zarobię. Oni nie będą jak zwykle na bieżąco tylko standardowo będą wielkie zaległości.

Na pożegnanie ekipy z którą współpracowałam, przyniosłam trochę słodyczy. W zamian dostałam książkę. W sumie się nie spodziewałam żadnego prezentu. Ale miło mi się zrobiło :) Książkę wiem, że wybierała Olcia. Chyba osoba z którą jako jedyną będę miała dość dobry kontakt, może dlatego, że często rozmawiałyśmy sobie nie tylko o pracy ale o wszystkim, o życiu, o problemach.

Mam nadzieję, że w końcu jak skończę mieszkanie wykańczać to wezmę się za tą lekturę :)

Co do nowej pracy. Pracuję już tydzień. Wszystko jest jedną wielką niewiadomą. Jest to jakby korporacja. Zatrudnia baardzo dużo ludzi. Ma kilka spółek-córek. Obecnie poznałam osoby co tak jak i ja zostały przyjęte i same nie wiedzą czego się spodziewać. Ale w sumie są sami mili i młodzi ludzie. Siedzieć będziemy porozrzucani po całym piętrze po kilka osób w open-space-ach. Chyba mi się podoba takie "Mrowisko". Jakby nie patrząc to nowe doświadczenie dla mnie jest. Mam nadzieję, że będzie dobrze i w końcu znajdę pracę która odpowiada mi pod każdym względem. Za pewne jak się dowiem coś więcej to będę pisać. A na razie "moje mrowisko" przedstawia się następująco :)