piątek, 19 grudnia 2014

Pewność siebie

Wiele osób chciałoby być bardziej pewnymi siebie, inni znów mają pewności za dużo i tracą odpowiednio do tego. Sama jestem pewna siebie, oczywiście w pewnym granicach i pewnych kwestiach... 

Jedną z kwestii gdzie moja pewność siebie jest 100% jest uroda i to jak wyglądam. Tak to prawda - nie mam kompleksów nad którymi się rozczulam. 

Mam brzuch? no dobra niech będzie. 

Przytyło mi się w dupsku? Kurna największy problem to że nie mieszczę się w spodnie, ale są kiecki w gumki i leginsy :D 

Cera? Ujdzie, w szczególności że wiele kobiet ma jakiś problem. 

No ale nie w tym rzecz. 
W dniu wczorajszym mieliśmy w pracy a raczej po pracy "wigilię" w hotelu. No więc postanowiłam ubrać się ładniej. No bo kurcze do hotelu **** nie pójdę w dzinsach... No więc kupiłam sobie kieckę w jaką obecnie jestem  w stanie się zmieścić - jak na mnie dość skromną (jak to M obejrzał to też stwierdził, że dość skromna), włosy odnowione u fryzjera (wróciłam do brązu, aaale mam ombre :D) no i do tego lekkie smokey eye :) 

Cóż się w pracy okazało? Jak to Bożena powiedziała"Weź się kurna zakryj, bo faceci chodzą i na ściany przez ciebie wpadają, pracować przez to nie mogą, nawet dyrektor" . Wiedziałam, że dobrze wyglądam, ba że zajebiście jak zwykle wyglądam, gdzie panowie oczywiście to zauważyli. Kobiety zresztą też, czego skutkiem było obgadywanie mojej dupy. 

I tu pojawia się moje pytanie: o co chodzi kobietom, że inna wygląda lepiej? bo nie umiem tego pojąć. Przecież same też mogły lepiej się postarać i lepiej umalować czy uczesać nie tak jak codziennie. Ale nie. One tylko "lepsiejszy" ciuch założyły i oczekują, że faceci będą się nimi zachwalać. 

Wydaje mi się, ze ich taka reakcja to jakieś podbudowanie się. Chociaż nie jestem do końca pewna bo tak sama nie reaguję. Moja reakcja na jakąś naprawdę fajnie ubraną dziewczynę i ogarniętą na głowie to bardziej - "wow, jak ona to zrobiła, świetnie wygląda. " i między tymi słowami nie ma  zło -życzenia żeby się np wyrżnęła na posadzce (prawie mi się to udało, ale wybrnęłam :D). Pojawia się iście wredna zazdrość i wredota. 

Tak czy owak, ja się czułam dobrze w swoim ciele, nawet jakbym przytyła z 10 kg to zawsze można się ubrać tak, żeby wyglądać seksownie, wystarczy Chcieć ! 

Więc dziewczyny przestańcie obgadywać innym dupy a weźcie się za siebie. o ! :)

piątek, 12 grudnia 2014

Kierownik

No mój post jest ściśle powiązany z poprzednim, w którym to wspominałam o Reni i trzech projektach w jakich brałam udział. Co się wydarzyło przez ten kawałek czasu? 

W pierwszym projekcie, który związany był ściśle z moją pracą, a raczej upadłym "projekcie" nastąpił przypadkowy mały przełom, gdy nagle windykacja chciała się ot tak spotkać i podsumować wyniki "pracy". Cóż się dowiedziałyśmy?
- nie ma poprawy w zmniejszającej się ilości korekt - problem polega na tym, że niestety windykacja nie bierze salda wszystkich operacji jakie występują po dwóch stronach, tylko po jednej- tej co kontrahent ma nam płacić.
- nie pracujecie wystarczająco dobrze, macie za mało ludzi - no cóż... najlepiej jest oceniać ludzi nie znając zupełnie ich wkładu pracy w daną rzecz.
- no i perełka - jeśli nie wykonamy projektu to nie dostaniemy żadnych gratyfikacji w formie premii. - tutaj prawie wybuchłyśmy śmiechem, i miałyśmy ochotę zapytać "pre...pre.... preco? co to jest ta premia?" ale się powstrzymałyśmy.
Sprawa nabrała dość sporych rozmiarów bo okazało się, że dziewczyny z drugiej części księgowości niż ja, poszły na skargę do dyrektorki a ta zaciągnęła nas do dyrektora, żeby sprawę wyjaśnić i to co inny wydział o nas myśli i za co w pewnym sensie nas uważa.


W projekcie "księgowość w księgowości", najpierw przez początek grudnia przychodził naczelnik innego wydziału podpytywać mnie o rzeczy związane z RAKS-em na którym owa księgowość ma być prowadzona. Jakież było moje zdziwienie jak temat ucichł a przez przypadek dowiedziałam się od dziewczyn z jego wydziału, z którymi dobrze żyję, że mnie i Dorci w nim nie ma, a najwięcej wrzucałyśmy pomysłów i propozycji. Trochę się człowiek wkurzył ale cóż poradzić? Nawet miałam przy okazji powiedzieć co nie co ale.....

Ale... przerwał mi trzeci projekt tzw "kontrahent". Na początku grudnia, gdzie myślałam, że będę miała spokój, nawet organizowałam sobie czas tak by spokojnie móc iść na szkolenie 3-dniowe z excela, aż tu nagle zostałam zwołana do dyrektorki z "kolegą Piotrem". Prośba była taka by zrobić prezentację, a raczej napisać to co najważniejsze, wszystkie założenia i gdybania o tym jak możemy wszystko robić, żeby łatwiej nam się pracowało. Oczywiście termin wynosił 2 dni. Oczywiście udało w większej mierze mi się to zrobić bo kolega nie miał czasu.

Na początku tygodnia, a dokładnie w poniedziałek, zostałam wezwana do dyrektora przez swoją naczelniczkę, pytałam czy chodzi o te założenia a ona nie i że zobaczę. Naprawdę nie brzmiało to dobrze, a na dodatek widząc dyrektora i dyrektorkę to już nawet nie wyglądało dobrze. Cóż się po ponad pół godziny okazało? Dostałam propozycję bycia w dalsze części projektu kierownikiem projektu Kontrahent. Doznałam małego szoku. Nie wiem czemu ja zostałam wybrana. Wiele osób mówiło mi, że to przez to, że nie dałam sobie wejść na głowę "koledze Piotrowi", inni, że mam dużo determinacji, a np moja Asia, że wiedzą, że ja jako jedna z niewielu poradzę sobie z tym wszystkim. Tak czy owak musiałam sobie zorganizować ekipę pracowników, którzy pode mną będą pracować za dodatkowe pieniądze, jednak również zakres moich obowiązków automatycznie się zwiększa i przy okazji będę miała okazję poznać wiele spraw jakie z tym wszystkim mogą się wiązać a które do tej pory dla mnie nie istniały.

Oczywiście się zgodziłam, chcę spróbować, spróbować się wykazać. Wiem, że jeśli pokażemy całą grupą, że możemy coś zrealizować to tylko nam to może otworzyć kolejne furtki. Co prawda dyrektor generalny (wiem, dużo tych dyrektorów ;) ) chciał by to było skończone przed świętami, co nie jest możliwe w realu, w szczególności, że terminy jakie zostały zaprezentowane w założeniach kończyły się ledwo co w sierpniu, ale tak czy inaczej, chcemy pokazać, że możemy dużo. W związku z tym wszystkim musiałam zrezygnować ze szkolenia, które podobno będę mogła odbyć w późniejszym terminie.

A jak wygląda teraz moja praca? :)
Pracuję zwykle po ok 12 h. Większość z moich "podwładnych" również siedzi i robi co należy. Ja oczywiście mogłabym zwalić pracę na innych a sama sobie iść do domu, ale nie zamierzam zostawiać ich na lodzie. Chcę aby wiedzieli wszyscy, że nie olewam nikogo. Pracy bieżącej dużo nie wykonuję, bo chcę zrobić jak najwięcej z projektu, gdzie mogę sobie na to pozwolić bo mam być podobno inaczej oceniana niż reszta wydziału.
(NIE)stety tak się wzięliśmy do roboty. że ze strony zobowiązań będziemy w stanie prawie wyczyścić wszystko co założyliśmy do końca roku. Gorzej jest po należnościach, gdzie pracy jest 2 razy więcej oraz potrzebujemy dużo większego wsparcia innego wydziału. Ale jak ogarnę swoich chłopców to zacznę pomagać z drugiej strony.

Naprawdę chętnie bym posiedziała i nadrobiła zaległości, jednak patrzenie na ekran monitora przyprawia mnie o mdłości. Dziś wyjątkowo postanowiłam sobie napisać tego posta. Jednak nie zmienia to faktu, że w domu tylko zjem, obejrzę serial, myję się i kładę się spać.

Pozdrawiam wszystkich co tutaj zaglądają. :) 

sobota, 29 listopada 2014

Renia

Wszystko co zapoczątkowało ostatnie moje zamieszanie w życiu a raczej w pracy zamieszana jest Renia. Kim jest Renia? Renia jest duchem, duchem kobiety która mi się śniła i z nią rozmawiałam jak z normalnym człowiekiem. Było to z ponad miesiąc temu. Zdziwiło mnie to, że nie obudziłam się z lękiem. Było wszystko jak normalny sen. Jako, że go zapamiętałam, to sprawdziłam co oznacza:

widzieć ducha kobiety: czeka cię awans
widzieć białego: opanowanie, harmonia, spokój
rozmawiać z nim: miłe, dobre wrażenia

Zwykle nie przejmowałam się tym, co mi się śniło, ale ten sen był inny. No i ta Renia. Wiedziałam, że coś to oznacza, ale jeszcze dokładnie nie wiedziałam co. 

Teraz po ponad miesiącu już wiem co to oznacza. 

W pracy biorę udział w ... 3 dodatkowych projektach. W sumie jeden to tak jakby nazywa się po prostu bo jest to coś co robię cały czas. Jednak do pozostałych dwóch, już jestem jako ochotnik. 

Jeden z nich to prowadzenie księgowości w księgowości. Czyli po polskiemu, moja firma robi takie jakby biuro rachunkowe. Z całego wydziału jest nas 5 osób w nim uczestniczących. Właśnie na dniach się dowiedziałam, że ruszamy od stycznia. 

Drugi to czyszczenie kontrahentów. Zgłosiłam się, bo nie lubię nudzić się w pracy. Chociaż nie spodziewałam się, że będę ledwo co chodzić na nogach. Spędzałam w pracy ok 12h. Godziny ponad normę mamy mieć zapłacone - co mnie ucieszyło bo każdy grosik jest cenny :) Obecnie jeden etap udało nam się zakończyć - przeprowadzenie wstępnej analizy i przygotowanie prezentacji za którą już byłam odpowiedzialna osobiście. Kolejny etap jeszcze nie wiem kiedy ruszy, jednak możemy się tego spodziewać nawet jeszcze pod koniec roku. 

Inną sprawą jest to, że zostałam znów wybrana w pracy do szkolenia z Excela. Szkolenie 3 -dniowe na poziomie średnio zaawansowanym. Dużo przydatnych rzeczy się dowiem, jednak są też takie co znam je. Ale to nic. Zapisana byłam, również na poziom zaawansowany jednak o tym jeszcze nic nie wiem. 

Ponad to, w końcu udało mi się unormować moje sprawy hormonalne. Obecnie noszę plastry które są meeega wygodne - bo pamięta się o nich tylko raz w tygodniu :) 
Finansowo, też jako tako daję sobie radę. 

Jak widać, to jednak był, sen który przepowiedział mi to co oznaczał. 

Mam nadzieję, że Renia będzie nade mną czuwać :) 

sobota, 15 listopada 2014

Storczyki

Ogólnie przez czas na który "znikam" dużo zaczyna się u mnie dziać. Jednak dziś nie o marudzeniu. Wpis będzie chyba dość krótki. 

Storczyki to chyba największa ilość kwiatów jaka przeważa u mnie w domu. Nawet mogę stwierdzić, że w jednym pomieszczeniu. Wszystko zaczęło się od mojej mamy, która na imieniny w czerwcu podarowała mi pierwszego - dość obwitego w kwiaty. Jako, że moja pamięć bywa zawodna to nie zawsze pamiętałam kiedy został "podlany". obecnie wypuścił kilkanaście pąków. Dopiero kilka dni temu rozkwitło kilka. Jednak cały urok jest w jego kolorystyce. :)


Kolejne były kupowane w różnych okolicznościach. a to promocja w LM. 

albo zakupy - przypadkowe w IKEA (chyba zawsze są przypadkowe;) )

Niestety stał w miejscu bez słońca i opadły prawie wszystkie kwiaty - prawie bo zostały 3 ;)


Tutaj znów jest podobna miniatura do tej co jest wyżej jednak z białymi kwiatami - oczywiście źle ustawiony i opadł z kwiatów 

Jeden z ostatnich nabytków IKEA-wskich - miniaturka z jednym wielkim pąkiem - kupiony przez M. który stwierdził, że woli kupić mi storczyka niż cięty kwiat bo dłużej postoi :)
Kolejny zakup przez M. jako kwiatek w doniczce :)

- A to mamusia oddała mi jednego który cudotwórczo się podwoił. A prawda była taka, że wypuścił pęd, którego mamuśka nie zauważyła i złamała, po pewnym czasie pojawiła się nowa odnóżka z ów złamanego pędu. Są już rozsadzone z miesiąc i żyją. Nawet oba w równym czasie wypuściły pędy :D

tzw. matka ...

... i córka 

Ostatnim nabytkiem była zakup w promocji w Lidlu storczyka dwupędowego. Już odchodziłam, jak M. powiedział, że ten jest trzy-pędowy i sam mi go kupi ;) No i weźcie się tu nie skuście :)

M stwierdził, że kupi mi jeszcze kilka, tylko jest ciekawy gdzie je postawię ;).
Cały parapet w sypialni wygląda ot tak: (przepraszam za nieostre zdjęcie - czego wcześniej nie zauważyłam). 

A co się dzieje ze mną na prawdę? Złapałam dodatkowo płatne zadanie specjalne w pracy, na którym mi bardzo zależy - kasa się przyda w szczególności, że powinnam pilnie zrobić w samochodzie rozrząd, wymienić czujnik temperatury oraz zregenerować turbinę, ot taki mały momencik motoryzacyjny ;)

p.s. strasznie dużo piszecie postów i nie wiem czy uda mi się to ogarnąć :)



sobota, 25 października 2014

Ślubuję Ci... że nie będę Ciebie szanować...

Ostatnim czasie spotkaliśmy, że z moją koleżanką i jej nowym nabytkiem w postaci miesięcznego męża, aby wręczyć im głównie zdjęcia i prezent w postaci fotoksiążki - taki ot na pamiątkę. Zdawało by się, że spotkanie przerodzi się jak ostatnio - w ciekawe dyskusje, śmiechy, żarty i ogólnie miłą atmosferę. Tak mogliśmy twierdzić po tym jak byli u nas z zaproszeniami i atmosfera była naprawdę miła. 

Z góry założyłam, aby przyjechali prosto po pracy, ja chętnie przygotowałam pizzę pomimo mojej rozlazłej choroby, do tego oczywiście ciacho. Na samym wejściu usłyszałam od męża koleżanki "widzisz nie musimy się o nic martwić bo tu jest co jeść". Trochę zbaraniałam, no ale zapowiadałam, aby przyjechali na jedzenie, więc puściłam słowa trochę pomiędzy uszy i odpowiedziałam, że przecież mówiłam aby nie jedli obiadu, na co usłyszałam "no ja jadłem ostatnio śniadanie więc zjem wszystko". No ok, przynajmniej nic nie zostanie. 

W między czasie mój M. robił drinki sobie i znajomym, ja jako, że za wódką nie przepadam to miałam możliwość odmówienia, z racji brania proszków ;)
Po jakiś 2 drinkach zaczęło się... zaczęłam pytać co tam ciekawego, co się zmieniło, no byliśmy ciekawi jak po ślubie, czy coś zmienili u siebie itd itp. 
Już podczas rozmowy mąż koleżanki nie mówił do niej po imieniu tylko określał mianem "ONA", nie żona, nie Karola ale ONA. Widać było, że nie za bardzo jej się to podoba i zwracała mu uwagę, jednak on dalej szedł w zaparte i "ona". W pewnym momencie chyba poziom kulminacji jej nerwów sięgnął zenitu i zaczęli do siebie mówić jak to "młode małżeństwo"...
"Ty lamusie"
"bo Ty bawić się nie umiesz i odpier***sz jakieś dziwne fochy"
"weź spierd***j"
"co Ci k**wa odpier***ło"
"jak spotkasz się z .... to Ci całkiem odpier***a, poje***o Ciebie z nim..."
"po co k**wa to mówisz, kogo to obchodzi"
oczywiście są to odzywki w ilości bardzo znikomej jaką usłyszeliśmy.

Nasza reakcja? Zamurowało nas, jedyne na co było nas stać to zrobienie głupkowatego uśmiechu i patrzenie na siebie, naprawdę nie wiedzieliśmy się jak mamy się zachować. Wydawało nam się, że po 9 latach związku i początku małżeństwa wygląda to inaczej. Zresztą sama trwałam w 7 letnim związku z czego 2 lata były małżeństwa i nigdy tak się nie odzywałam do męża przynajmniej nie przy znajomych. W obecnym związku nie licząc tego, że mówimy do siebie po imieniu to mamy do siebie szacunek, z tego co mogliśmy porównać to mamy baaaaaardzo duży szacunek do siebie. 

W ciągu całego spotkania okazało się, że owe małżeństwo jest (może będzie) fikcją. Nadal, ze sobą nie mieszkają. Widzą się tylko piątek - niedziela. Więc po co im było to małżeństwo? Sami jak jeszcze nie mieszkaliśmy razem to widzieliśmy się częściej niż oni. Wiem jak Karola wspominała, że rodzina ją męczyła, żeby przed 30-stką wyszła za mąż, no i to zrobiła, pytanie cy dla siebie i przyszłego męża czy dla rodziny? Zresztą zamieszkanie razem uczy nas całokształtu tego jak druga osoba się zachowuje, a chyba do końca sami się nie znają...

Okazało się, że Sławkowi po trochę większej ilości alkoholu puszczały hamulce, nie przejmował się zbytnio tym co mówi. 
"przechrzciliśmy łóżko rodziców, pamiętasz?" 
"byliśmy u świadka na ślubie, miał 2 razy więcej gości a zebrał tylko kilka tysi więcej"
"jak ja kocham swojego kumpla... z którym zaliczyłem najlepsze akcje (alkoholowe)"
"no teraz mamy tyle mieszkań do wyboru, i dwa na ... i u mojej babci, i działkę...." (Tutaj pragnę dodać, że pierwsze "dwa" to są domy, gdzie mieszkają rodzice koleżanki a drugi to dom gdzie mieszka babcia)
"a po co coś gotować jak mamy restauracje" 
"ojciec chciał wymacać tą w białym (ciotkę koleżanki)"

Ogółem odnieśliśmy wrażenie, że:
- mąż koleżanki to raczej nie należy to tych "świętych", do tego nadużywa alkoholu, zna w mieście (skąd jest mój M., jak również były mąż) prawie samych gangsterów,
- mąż Karoli- podobnie jak i mój - dzieli majątek rodziców koleżanki, czyli co może z tym wszystkim zrobić. Tylko ciekawe czy o tym wszystkim wiedzą rodzice ...
- podczas oglądania zdjęć był zachwycony wyłącznie sobą i tym jak wyglądał, nie powiedział nic z stylu "kochanie wyglądałaś pięknie"  
- cały czas dokuczał "jej", pomimo sprzeciwów, że nie chce aby tak robić to robił coś jeszcze bardziej i bardziej, aż w końcu na niego się darła
- cały czas przerywał jakąś dyskusję mówiąc o czymś zupełnie innym, nie na temat, a zwykle tylko z nim związanym.

Ten ton ich wypowiedzi, zachowanie wobec siebie i w ogóle całokształt nie wyglądało na to aby byli szczęśliwi - chociaż może tak lubią i są. Najbardziej jednak zmartwiło nas to jak się do siebie odzywają. Jej rodzice, całe życie szanowali się, byli grzeczni, no ideał małżeństwa, podobno jak kłócili się to tak aby nikt nie widział i nie słyszał, co miało zostać między nimi to zostawało. W przypadku ich córki jest zupełnie odwrotnie.Co prawda sama Karola nie zachowywała się jakoś dziwnie, pewnie jakby sama przyjechała to byśmy spokojnie posiedzieli, napili się po kieliszku wina, pośmiali i pogadali. Jednak w wypadku jak przyjechała z mężem wydawało się jakby dopiero co się spotkali a mieli siebie już dość. Dla nas samych był to wielki szok i nie wiedzieliśmy się jak się zachować we własnym domu. 

Przed samym ich wyjściem miałam już wizję, jak jej mąż robi mi totalny pierdzielnik w domu, z czego to mi się wzięło? Ze ściany którą "zaorał krzesłem", wylewaniem drinka na siebie, kanapę i podłogę, i rzucaniem się na ciasto, nie patrząc gdzie jego kawałki lądują...W końcu chyba i Karoli puściły nerwy, po tym jak się zachowuje jej mąż, bo zadzwoniła po taksówkę i zwinęli się do domu. 

Nie wiem do końca co o tym myśleć. Znam ją od urodzenia, wiem, że lubi dobrą zabawę i towarzystwo, ale chyba sama bez męża. Oczywiście zaprzeczała, że jest zła i że oni tak zawsze, ale czułam i widziałam, że oszukuje samą siebie. Mam nadzieję, że trochę obydwoje zmądrzeją i zaczną się szanować tak na poważnie. 

Zmiany - oczywiście na lepsze :)

W końcu się doczekałam! Nastąpiły w moim życiu zmiany, oczywiście na lepsze z mojego punktu widzenia i siedzenia. Ponad rok mojemu M. marudziłam, że sama mieszkam, że on nigdy się nie wprowadzi. 


W zeszłym tygodniu zaczęło mnie "coś brać", a raczej szarpać - znaczy się to był kaszel. Jak to pani doktor odpowiedziała na pytanie "co mi jest" - "No wirus, wirus". Zanim się jednak wybrałam do lekarza to dzień wcześniej najpierw poinformowałam M., że nie ma po co przyjeżdżać bo jestem chora - więc i tak nie pojedziemy, więc może zostać u siebie (rodziców). On jednak stwierdził, że jest już w drodze i nie chce mu się zawracać. Oczywiście zrobiło mi się miło, że chociaż te kilka godzin zaopiekuje się mną. Zrobiłam jakiś mini obiad. Przyjechał, zjedliśmy, po czym dostał telefon. Dzwonił kolega i umawiali się na rano. Tutaj, pomimo wyłączenia się większej ilości mózgu, zapaliła się jednak lampka. Zaczęłam wiec pytać:
- umawiałeś się na rano?
- no tak  z Łukaszem.
- z tym Łukaszem co byliśmy.... 
- no tak
- ale moment on nie mieszkał w ...
- no mieszkał, ojjj... bo przeprowadził się tutaj bliżej, będziemy razem jeździć
- ???
- no od dzisiaj mieszkam  z Tobą
- żartujesz czy nie?
- no nie bo on mieszka .... no i w ogóle wiedziałem o tym już z 3 miesiące temu, ale chciałem Tobie niespodziankę zrobić. 

Naprawdę się ucieszyłam. W końcu się doczekałam wspólnego leniuchowania i spędzania ze sobą każdej chwili. 
Z związku z tym wyciągnął mnie jeszcze na zakupy do IKEA - chciał sobie koniecznie kupić biurko. Wiedział, że ma kącik w sypialni ale sam musi go urządzić bo ja nie potrzebuję biurka tylko on sam. No i pół przytomna, ale nadal w euforii pojechałam. Kupiliśmy biurko, półki, w gratisie dostałam piękną orchideę, którą wybieraliśmy wspólnie (zdjęcie wyżej) :) 




Minęło półtora tygodnia, uczymy się po trochu jak żyć wspólnie każdego dnia - bo z doskoku to nie to samo. W domu praktycznie nie korzystam z komputera - to co nas obydwoje ucieszyło - koniec z komunikatorami. Jeszcze się nie pozabijaliśmy, wiemy, że w niektórych kwestiach musimy się dotrzeć, sama nie jestem przyzwyczajona, że codziennie ktoś jest w moim domu, to znaczy w naszym domu jesteśmy razem :) . Moja koleżanka z pracy na tą nowinę stwierdziła, że trzeba to opić,  no ale będziemy opijać bardziej jej przekręcenie się licznika z 2 na 3 :) 

Zaczyna się wszystko powoli układać. No może jakaś podwyżka w pracy by się przydała i było by w ogóle cacy :) 

p.s. żeby nie było, zdjęcie orchidei nie było w żadnym gramie przerabiane - takie ot surowe :)

wtorek, 14 października 2014

Michał

W moim wydziale pomimo trzydziestu osób siedzących w jednym pomieszczeniu, znajduje się w nich trzech rodzynków. Dwa Michały i Bolek. Jeden z Michałów siedzi naprzeciwko mnie, za tzw. "ścianką". Czemu o nim postanowiłam napisać? Jest tak specyficzny, tak dziwny i chamski że postanowiłam podzielić się tymi spostrzeżeniami. Pragę dodać, że chłopak jest w moim wieku, nawet te 2 miesiące starszy...

Każdy z nas wie co to jest pedant, czyli osoba która notorycznie utrzymuje chorobliwy porządek wokół siebie. Michał jest pedantem. Wszystko na biurku ma poukładane pod linijkę. Bożena która siedzi koło niego jest jak ogień i nie patrzy co jak i po co tylko słychać po niej świst powietrza. Michał ją ustawia - że weszła na jego część biurka, albo przesuwa jej rzeczy tak by było widać granicę łączenia się biurek. W samym biurku podobno ma tak samo wszystko poukładane. Nie można zmienić układu, że np temperówka będzie leżała 1 cm dalej niż powinna, czy podając koleżance miętusy i owinęła je 3 razy gumką to zwrócił uwagę że powinno być tylko dwa bo coś tam... Nigdy z taką osobą nie miałam do czynienia, ale jest to strasznie męczące. 

Kolega jest również leniwy. Ale nie chodzi o leniwość taką, że położy się na łóżku i poleży. On wymiguje się od każdej pracy gdzie trzeba użyć mózgu (faceci go oszczędzają?). Pracuje tyle samo co ja i wiele rzeczy nadal zwala na swoją koleżankę bo twierdzi "ja tego nie umiem, Ty szybciej zrobisz i lepiej niż ja". Zwykle jak mi ktoś przekazywał informacje to słuchałam i nawet podpytywałam aby nauczyć się jak najwięcej ale nie Michał. 

Chamstwo - oj tego czego nie lubię, jak chyba większość. U Michała jest to cecha chyba wrodzona. Nie ma umiaru. Nie wie kiedy ugryźć się w język, mówi co mu ślina na język przyniesie nie myśląc przy tym (znów nie używa mózgu - może go nie ma?). Jakieś przykłady? Ostatnio zaczęłam na to zwracać bardziej uwagę. Przy dyskusji na temat przedszkoli przy firmach - gdzie wszyscy opowiedzieliśmy się, że to byłby naprawdę krok w kierunku polityki pro-rodzinnej, ów kolega wyleciał z tekstem "to wy do przedszkoli chodziliście?" No my chórem - no a jak inaczej miało być, i co w tym złego, sama dodałam, że nawet przytrafiło mi się chodzić do żłobka i nie czuję się jakoś gorsza... a co w odpowiedzi usłyszałam? "to Ciebie rodzice nie kochali jak chodziłaś do żłobka"  No, żesz.... jak można powiedzieć coś takiego? To, że cała rodzina pracowała to źle? Jakoś naprawdę na umysł mi nie padło przez to że z rok chodziłam do żłobka. No ale wczoraj wystartował z lepszym tekstem. Jako, że nasza sunia miała operację, koleżanka z pracy wypytała co i jak. To mówię że w miarę ok, nie ma skutków ubocznych, kontrola za kilka dni, no ale koszt operacji dość spory prawie 1200 zł. Co kolega odpowiedział? "Nie taniej było kupić nowego psa?". Oczywiście ton jego wypowiedzi - śmiejąc się nie zmienia faktu, że jest to chamstwo w czystej postaci. 

Karierowicz - czemu karierowicz? Jest niby raperem. Niby słynnym. Jakoś nigdy nie słyszałam o nim. Tak też zachowuje się w pracy. Myśli chyba, że wszyscy go znają z estrady. Mierzy sobie wysoko - już by chciałby być prezesem najlepiej. Chyba zadatki na niego ma - to lenistwo i najchętniej zarządzanie wszystkimi. W pracy odkąd patrzą na nasze "słupki" to też wybiera sobie pracę. Bierze tylko to co daje najwięcej punktów a te rzeczy co nie dają ich wcale albo dają bardzo mało to stara się podrzucić komuś innemu. Jego "partnerka" ponad tydzień na zwolnieniu. Koleżanka obok miała mu pomagać. No i dawał jej to czego albo nie umiał, albo to co daje mało punktów. Tylko czasem duży słupek nic nie pomoże jeśli wiedzy jest totalna pustka. 

Imprezowicz - wiecznie by bawił się. Ostatnio wsłuchując się w to co mówi wywnioskowałam, że użytki dla niego to nie nowość. Ba! stosuje je nawet często. W pracy tylko chce się "integrować" na piwie, tylko nie rozumie tego, że wiele osób ma rodziny, dzieci, czy jakieś inne sprawy czy plany i na pstryknięcie palcami nie pójdą na piwo. Nie raz się nasłuchaliśmy na jakiej to nie był imprezie. Pamiętam nawet jak na wiosnę nie było go z tydzień czy dłużej, jak się później okazało, jacyś ludzie od tak go pobili. Jak to twierdził - nie chcieli nic, ani pieniędzy, ani telefonu, tylko tak sobie pobić. Hm... z tego co pamiętam to nawet na wpi***ol trzeba sobie zasłużyć. 

To jest tylko kilka sytuacji przytoczonych jakie pamiętam i jakie nasłuchałam. W większości staram się aby moje uszy unikały jego słów, zdań bo nic do życia ciekawego nie wnoszą. 

Najgorsze z tego wszystkiego jest to, że koleżanka z którą się zaprzyjaźniłam, coraz częściej trzyma jego stronę i twierdzi, że się czepiam, że jestem jak babcia i nic mnie nie śmieszy. Przestaje się ozywać. Szkoda tylko, że nawet jej mama nie śmiała się z tekstu o nowym psie, powiedziała jej prosto "A jak y ta sprawa dotyczyła naszego psa to też byś się tak śmiała" , jej mina zrzedła i odpowiedziała "no nie". 

niedziela, 12 października 2014

Dłonie - piękno kobiety.

Jak wiadomo, dłonie to wizytówka każdej kobiety. Powinny być one zadbane, miękkie i w ogóle och i ach. 

Wspominałam chyba już, że stylizacja paznokci jest jedną z moich pasji. Długi czas miałam paznokcie żelowe. Zdobione nie tylko French-ami ale i hologramami, cyrkoniami, czy kwiatkami akrylowymi. Był nawet czas, że chciałam zacząć nauczyć się robić akrylowe ale jakoś się na to nie złożyło. Oczywiście jak to ja - na żadnym kursie nie byłam, samouk po raz kolejny. Ponad rok temu zdjęłam paznokcie z prostego powodu - skończył mi się żel i jakoś nie miałam okazji go zakupić ;)
Wykańczanie mieszkania, ciągłe wyprawy - brakowało czasu na nie dość że zakup, to i na ich zrobienie ale też środków pieniężnych na sfinalizowanie zakupu - żel jakiego używam należy raczej tych z wyższej półki. 

W ostatnim tygodniu postanowiłam powrócić do swojej pasji, z małą różnicą - robiąc sobie paznokcie akrylowe. Po ponad roku przerwy wyszłam trochę z wprawy. Dopiero przy drugiej ręce wprawa powoli powracała, ale to nie to samo co kiedyś. Wyszły trochę nieudolnie. Miały byś skromne. Pomimo, że są dość krótkie to ciężko mi się przyzwyczaić. 

Tutaj postanowiłam też zrobić mały test pierścieni pośrednich które współpracują tylko z moim jednym obiektywem. Chyba jak będą przymrozki będę musiała się z tym kompletem wybrać w plener na zdjęcia mrozu :) Oczywiście muszę jeszcze potrenować. 


Proszę nie bić za zakrwawioną skórkę - wycięłam za dużo i miałam problem z zatamowaniem krwotoku. 


W miniony piątek ukochana Zuzanna rodziców miała operację o której wcześniej wspominałam. Na razie jest wszystko dobrze. Została przecięta po całej długości, od przednich łap do tylnych. Przez prawie dwa dni nic nie jadła. Nie chciała się kłaść bo wszystko ją bolało. Nie dała się dotykać. Tak nam szkoda jej było. Wczoraj był przełom i w końcu coś zjadła i dała się wziąć na kolana, więc są postępy. Jakoś we wtorek jedziemy na kontrolę a za tydzień zdjęcie szwów. 

U weterynarza mama dostała wybór czy chce wiedzieć czy zmiany guzków są w 100% nowotworowe i jeśli tak to jakie. Oczywiście zgodziła się na wysłanie próbek do badania. Miała wybór Polska (120zł) oraz Niemcy (180zł). Różnica spora, ale i spora w otrzymaniu wyniku bo w Polsce piszą "rak" i nic więcej, w Niemczech może i dłużej trwa ale piszą dokładnie co i jak. Nie muszę pisać którą wersję rodzice wybrali. Naprawdę szkoda nam tego maleństwa. 



p.s. mam ochotę iść na zdjęcia porobić jakieś portrety ale osób chętnych brak i pogoda zaczyna przypominać iście jesienną.

wtorek, 7 października 2014

Zawirowany jest ten październik

Miało być spokojniej, miałam nadrobić zaległości. Tymczasem nie mam czasu przeczytać nawet postów. 

Ni z gruszki ni z pietruszki wyskoczył nam wyjazd do rodziny. Oczywiście nie byliśmy w stanie odmówić aby nie pojechać do Ciechanowa. Mój M przekonał się, że jest to rodzina bardzo gościnna, wesoła i spotykająca się zawsze w komplecie. Poza tym nie widzimy się na co dzień tylko maksymalnie kilka razy w roku. Tak czy inaczej. Chętnie się wybraliśmy. 


W rodzinie są dwa maluchy. Jeden - Maciek - syn "wujka i cioci". Ma chłopak 5 lat i już wiem, że będzie w przyszłości przystojny. Starali się o niego 7 lat, aż w końcu jak zrezygnowali okazało się, że Beata jest w ciąży. Chłopak bardzo ułożony. Grzeczny. Na każde wymienienie jego imienia zwraca uwagę. Chodzi do przedszkola integracyjnego i widać tego skutki. Jest bardzo opiekuńczy. Podobno rozumie, że inne dzieci zachowują się inaczej bo są po prostu chore. 



Drugi to - Konrad - syn siostry ciotecznej Anety i Mirka. 2 latek. Istny diabeł wcielony. Nawet nie tyle rozrabia, że nie nadążają za nim ale to darcie się, rzucanie zabawkami, a nawet próby bicia brata nie wskazują na to aby był aniołkiem. Jednak siostra nie za bardzo się nim zajmuje, w ogóle nie widać aby była jego matką. Tak dziwnie. Jeszcze Mirek jakoś ratuje sytuację i opiekuje się nim. Oczywiście zaczął się temat - kiedy ja. Aneta nawet stwierdziła, że powinnam wziąć ich Kondzia na kolana bo podobno skutkuje ciążą. Ale po tym jak widziałam jak się zachowuje to odmówiłam, wolałabym jednak mieć spokojniejsze dziecko ;) 


Po sporym obiedzie wybraliśmy się całą rodziną na małą wycieczkę do zamku książąt mazowieckich. W sumie mieliśmy jechać wcześniej ale oczywiście mój M tak się grzebał, że się nie wygrzebał i nie wyrobiliśmy się. Dobrze, że chociaż do ciotki się nie spóźniliśmy. Ale w sumie z dwojga złego na dobre nam to wyszło. Zdążyliśmy pół godziny przed zamknięciem zamku. Na basztę już nie weszliśmy. Jednak połowa zamku jest cały czas w remoncie. Więc w większości były rusztowania. Dobrze, że na zewnątrz był już odnowiony.


Zdjęć rodzinnych oczywiście nie brakło :)




Po zamku przeszliśmy się na również odnowiony - Rynek.


Nie wiem czemu te wizyty w gronie rodzinnym tak szybko mijają i zaraz trzeba się zbierać do domu. 


Nie zdążyłam dokładnie wrócić myślami do Warszawy gdzie okazało się, że sunia mojej mamy - Zuzia - musi mieć pilnie operację. Miała jakieś niewielkie guzki przy sutkach. Okazało się, że są to niestety zmiany nowotworowe. Ponadto lekarz pytał rodziców kiedy byłą sterylizowana. Na co moi rodzice - oczy jak 5 zł, bo przecież nie była sterylizowana. Okazało się, ze ma pełno cyst wokół macicy wypełnionych wodą. Ogólnie - bardzo zaburzoną ma gospodarkę hormonalną. Z tego wszystkiego w piątek będzie miała operację - wycięcie wszystkiego czego być nie powinno. Samej cudem udało mi się wolne wziąć w pracy bo mam zamknięcie miesiąca a jestem sama. Ale wiem, że Zuzia jest dla rodziców wszystkim. Mam nadzieję że będzie dobrze. 


Oczywiście to nie koniec "niespodzianek". Dostałam wezwanie z urzędu celnego :/ Czego chcą? Obfotografowania całego mojego samochodu w związku z tym, że było to nabycie "wewnątrzwspólnotowe". Jest tylko jedno małe ale. Ja go we Francji sama nie kupiłam tylko handlarz, ale o tym nie wspomnieli, a ja nie nabywając za granicą nie mam obowiązku dawania im czegoś. Co innego jakby wspomnieli o tym człowieku a tam ani słowa. A sprawa tyczy się czy zakwalifikować go jako ciężarowy czy osobowy... Paranoja... No ale zadzwonić zadzwonię bo mam tydzień na to... Z drugiej strony - ciekawe czy jak im prześle zdjęcia w RAV-ach to je otworzą? :D (rav-y to oczywiście oryginalne zdjęcie z aparatu, którego nie da się podrobić, ale też większość programów ich nie obsługuje:) )

Jednym słowem zamieszanie jak to zwykle u mnie bywa. Sama nie wiem jak to się wyplątać z zaległości. Oczywiście nie wspomniałam - nie czytam postów, gdyż w pracy jestem sama. Koleżanka wzięła 2,5 tyg urlopu i nie mam zbytnio czasu kiedy odpalać neta. Za tydzień już wraca więc może jakoś się unormuje. 

P.s. Dziewczyno z tatuażem - prosiłaś o jakieś wskazówki co do zdjęć miejsc, ale sama nie wiem jak to zrobić. Sama staram uwiecznić się to co najważniejsze i najciekawsze. Może jest to w większości spowodowane, że jestem wzrokowcem i za bardzo nie myślę jak robię zdjęcia :) Wszystko wychodzi w praniu, więc najlepiej jak zdjęcia pokażesz swoją duszą i sercem do fotografii :)

p.s.2. Ukazałam Wam kawałek mojej rodziny, bo jednak rodzina jest najważniejsza :)

poniedziałek, 29 września 2014

Ślub, wesele i powrót do domu o normalnej porze.

Już wcześniej wspominałam, że wybieram się na ślub koleżanki którą znam od pieluchy. Jak wiadomo - panieński udał się dość średnio. No ale przeżyłam. Przyszedł czas na ślub z weselem. Oczywiście jak to u mnie w rodzinie bywa - ojciec wyszykował się tak, że ledwo co wyrobiliśmy się do kościoła! Ale oczywiście on zawsze ma czas. 


Ślubu w kościele chyba nie trzeba komentować bo wszędzie zwykle bywa taki sam. No może poza małym faktem gdy Sławek miał głosik chłopca 5-letniego a Karolina zaczęła płakać przy przysiędze. Po wyjściu z kościoła, żadnych kwiatków, grosików, ryżu i innych bajerów. Od razu przeszli pod ścianę i przygotowali się na życzenia. Gości dużo nie było. Zauważyliśmy, że większość odchodziła od kwiatów i dawała alkohol. W sumie sama wiem po sobie, że później z wielką ilością kwiatów nie ma co robić i się rozdaje po kolei ludziom. 



Młodzi jechali do ślubu i na salę Warszawą. Co prawda, żaden tam zabytkowy samochód, ale ładnie zadbany. Niestety, świadek już się do środka nie zmieścił i musiał jechać autokarem :D Ale prawda była taka, że wiele osób nim jechało, bo zarówno z jednej jak i z drugiej strony bardzo dużo ludzi jest nie jeżdżących... 

Sala Daleko nie była. Ojciec oczywiście żeby za nimi jechać, jednak ja jako osoba robiąca sporą ilość zdjęć i wyglądająca głównie w ten sposób:


chciałam być wcześniej aby wszystko zarejestrować. Sala na uboczu samej Warszawy. nie słychać żadnej ulicy, wokół pola i kanałek :P Cel oczywiście został zamierzony i goście złapani jak zaczęli się zjeżdżać.  

No i wszystko zapowiadało się w miarę dobrze. Chyba wszystko przez te moje przeczucia które miałam kilka dni wcześniej - że będzie lipa i szybko się zwiniemy.


Już po chlebie i wodzie z wódką nastąpił moment, jak to Pan Młody (chociaż już nie taki młody) przenosi Pannę Młodą (też już nie taką młodą) przez próg. No co jak co ale tradycja to tradycja. A tu zonk!. Obydwoje przeskoczyli próg, co wiele osób naprawdę zdziwiło. No dobra ale to był każdy w stanie jakoś jeszcze zaakceptować, bo obydwoje do lekkich nie należą i może nie chcieli jakiejś wtopy. 

Na sali przygrywał DJ. Zapowiadało się naprawdę dobrze... zapowiadało. Okazało się, że niestety grał muzykę do trzepania dywanu, nie szło wyłapać rytmu, i do tego grał wyłącznie disco polo ale nie takie przeboje jak kiedyś, takie jakieś niszowe "przeboje". Naprawdę na parkiecie bawiło się niewiele osób. Chyba najwięcej było na samym początku jak to każdy był spragniony tej zabawy. Tym samym nie miałam zbytnio momentów aby uwiecznić zabawę za równo gości i młodych. Chociaż Ci ostatni to raczej się nie bawili..


Nam samym udało się zatańczyć 3 razy do w miarę znośnej muzyki. Problem bywa w tym, że mój M. nie trawi w ogóle disco polo i rytmu trzepaka, więc ta ilość była i tak zaskakująca. Nie wiem czemu, w momencie jak my zaczęliśmy tańczyć to zaczęła fotograf nam robić zdjęcia... Jedynym, no może dwoma logicznymi argumentami były:
- tańczyliśmy trochę inaczej jak wszyscy - w końcu ukończyliśmy pierwszy - podstawowy kurs Disco Samby, a zamierzamy iść dalej i dalej. 
- moja spódnica w tańcu naprawdę sprawdziła moje najśmielsze oczekiwania. Wszystko udało się uszyć jak tylko mogłam wymarzyć :) 


Poniżej zdjęcia tańca w "wujkiem", który stwierdził, że dobrze tańczę i że może pozwoli sobie na więcej i mnie.... podrzuci... - zrezygnowałam  :P 
 


Zabaw, które zwykle wyciągają ludzi zza stołu praktycznie nie było. Jedyne co było to "pociąg" ze stacjami. Wiedziałam czym to może skutkować, bo na własnym weselichu DJ zatoczył takich stacji co najmniej dziesięć. Więc chętnie poszliśmy. Niestety... Skończyło się na.... 2, słownie: dwóch. Rozczarowanie gości - powinnam je uwiecznić na zdjęciu. Więcej zabaw nie było. Jedyną "rozrywką" jaka była to tak zwana Fotobudka - fajna sprawa - gość przywozi coś jak budka na dworcu robiąca serię zdjęć i do tego jest dużo akcesoriów. Chyba dzięki temu minęło nam trochę czasu. 

Niestety więcej zdjęć nie wrzucę bo mój M by mnie chyba zabił ;) Ale musicie uwierzyć na słowo - wyszły genialne. Oczywiście nie tylko te z budki, ale i te z których sobie jajcowaliśmy z moimi rodzicami :)

Dotrwaliśmy do tortu... Jak tort to i podziękowania dla rodziców i oczepiny, tak w teorii oczywiście. Tortu niestety nie jadłam. Był czekoladowy z pijaną, bardzo pijaną wiśnią, a że jako byłam kierowcą to dużo go nie skosztowałam. 


A co z oczepinami i podziękowaniem dla rodziców? Podziękowanie dla rodziców było takie z lekka na odwal się. Dali prezent pocałowali się i nara. Oczepiny? Było rzucanie welonem i krawatem. Ponad to było latanie wokół krzesełek, których zwykle było o jedno mniej niż uczestników i zdobywanie np. papieru toaletowego aby zaliczyć zadanie. No i trzecią zabawą był "test" na znajomość młodych ale z dość mało przyzwoitymi pytaniami, np. "kto zwykle jest na górze", takie pytanie było dobre na panieński, gdzie były znajome, a już cała rodzina nie koniecznie musi znać takie szczegóły. 

I praktycznie na tym się wszystko zakończyło. Moje przeczucia sprawdziły się (bycie czarownicą bywa czasem przydatne).Wróciliśmy do domu o 1:30. Zabawa była z lekka nijaka. Wszystko zrobione na zasadzie "weźmiemy ten, ślub ale dajcie nam święty spokój". Chociaż wiem też, że dużo ciała dał DJ, który jak się dowiedziałam, zawiódł też i samych młodych bo był podobno "sprawdzony". 

Na zakończenie dodam tylko, że młodym tak łatwo zdjęć nie damy. Zamierzamy zrobić im na pamiątkę mały fotoalbum, głównie ze zdjęć jakie sama zrobiłam. Oczywiście nie ze wszystkich, Wszystkie jakie są dopuszczalne dla ludzkich oczu dostaną na pen-drive. Taki ot od nas dodatkowy prezent.

p.s. Wesele było pierwszą okazją gdzie mogłam przetestować nowo zakupioną lampę do aparatu która stanowiła równowartość czynszu za mieszkanie ! ;) 

poniedziałek, 22 września 2014

"Słupek" prawdę Ci powie?

Jako, że pracuję w pseudo-korporacji to dział księgowości jest trochę większy niż 5 osób. W sumie zawsze chciałam pracować w zespole gdzie jest co najmniej 20 osób w księgowości a trafiłam gdzie w samej księgowości jest około 170 ludzi ;)

Nie od dziś wiadomo, że w korporacjach górują słynne "słupki" i "wyścig szczurów". No i u nas chyba chcą podobne zasady wprowadzić. No ale nie o tym miało być. 

Może wiele z was nie wiedzieć, że księgowość jest jedną z dziedzin która nie jest policzalna. Nie da się przecież policzyć ilości telefonów spędzonych z kontrahentem w celu wyjaśniania jakiś faktur czy maili. Tak samo jak dłubanina w celu szukania jakiegoś grosza - nigdzie nie zarejestrowana - nie jest policzalna. Takich rzeczy jest naprawdę sporo. Księgowość to nie tylko - wklepanie faktury. To cała otoczka z nią związana, wyjaśnianie, potwierdzenia sald, przelewy, noty odsetkowe itd itp. 

Mieliśmy w sam poniedziałek spotkanie z naczelniczką naszego wydziału i dyrektorką. A jaki główny był temat? Wyłonienie najlepszych spośród naszego wydziału. Innymi słowy - tych co mają najwyższe słupki. Rozmawialiśmy z naczelniczką, że ten system nie jest u nas możliwy głównie z kilku względów. 
Pierwszy jest tak jak wcześniej wspomniałam, wiele czynności nie jest mierzalnych.

Drugim jest fakt, że faktura fakturze nie równa, akurat jestem po tej gorszej stronie. Z koleżanką mamy taki przydział, że jedna faktura zawiera po ok 50-70 pozycji których zaksięgowanie zajmuje ok 1-2 godziny, gdzie w tym czasie pozostała reszta zespołu ma faktury z max 2-3 pozycjami i oni w tym czasie jak My zaksięgujemy jedną to oni zaksięgują ich 20! Jest też jeszcze jedna koleżanka posiadająca faktury inwestycyjne które od A do Z musi obrobić... 

Trzeci ? do statystyk były brane też dokumenty osób, które chodziły na testy i te testowe dokumenty też im podliczono

No i czwarty - przeglądając wagi niektórych dokumentów - są one nie adekwatne do czasu spędzonego nad daną czynnością, ale to może uda się jakoś zmienić. 

Od początku wiedziałam, że dobrze nie będzie, a raczej będziemy z Asią na siwych końcach. Od momentu jak się dowiedzieliśmy, że w innych wydziałach sobie wyrywają dokumenty postanowiliśmy dzielić się wspólnie. Znaczy tak mi się wydawało. Prawda niestety wyszła na jaw że moja koleżanka, z którą wspólnie księgujemy nie wzięła do siebie za bardzo księgowania "po pół". Jej ilość dokumentów przekroczyła prawie dwukrotnie ilość moich dokumentów ! Byłam w lekkim szoku bo wydawała się ok.  Wcześniej brałam co wpadło i księgowałam, ale że chciałam być uczciwa to dzieliłam się na pół. MÓJ BŁĄD ! 

Chcąc czy nie postanowiłam wrócić do starej metody - zgarniania po kolei faktur, bo niestety w innym wypadku może się okazać, że podziękują mi bo będę dużo "słabsza". 

Jest jeszcze jedna sprawa... Mamy we dwie zajmować się tzw. "spółkami". Po czasie zauważyłam, że Asia podaje namiary tylko na siebie a mnie omija, przez co do mnie nie przychodzą żadne maile o wyjaśnienia, noty czy inne, za to Asia wykazuje się, że pracuje. A skąd to wiem? System pozwala podglądać dokumenty nie tylko swoje.

Trochę mnie to zabolało. Prawie całe dnie siedzę i czekam na faktury czy jakiegokolwiek maila do wyjaśnienia. Chciałam być uczciwa i wyszło mi to bokiem :/

Przy rozmowie z Agusią dowiedziałam się jeszcze, że druga z koleżanek z tej samej ekipy podbierać zaczęła im dokumenty aby mieć jak najwięcej. Nie wiem, może jestem zbyt młoda, może nie doświadczona, ale w większości metoda dzielenia się przeszła. Czy może ta starsza ekipa 50+ tak się boi, że stracą pracę, że wygryzą ich młodzi? Jedno wiem. Przestało mi się to podobać. Zacznie się walka o dokument. Walka o przetrwanie. Walka o dalszą pracę... 




nominacja - 7 faktów o mnie (Versatile Blogger Award_

Zostałam nominowana przez Gaję do zabawy w 7 faktów o mnie. Dziękuję jej oczywiście :)
Jednak prawda jest taka, że czytelników aż tak dużo nie mam aby ich nominować (15 ludzi). 

No dobra ale bez owijania... jakieś fakty muszę podać. 

1. Jestem ROZWÓDKĄ. Nie ukrywam tego. Wiem, że wiele osób jakoś kuje to w oczy ale nie zamierzam nikogo okłamywać, że jestem panną. Moje małżeństwo zakończyło się po 2 latach i 1 dniu. Ogólnie z byłym minęło mi 7 lat. Więc nie mało. Jednak kiedyś przychodzi taki czas, że nie patrzy się człowiek tylko na innych, żeby im było dobrze tylko w końcu spojrzy na siebie - ja postanowiłam być SZCZĘŚLIWA. Obecnemu partnerowi nie przeszkadza to, że jest już za mną ślub. 

2. Od nie tak dawna zaczęłam rozwijać swoją chyba największą pasję - FOTOGRAFIĘ.  Zdjęcia roślinkom robiłam już hoho czasu temu. Niektóre nawet wywołałam na pamiątkę. 5 lat temu miałam w ręku pierwszy raz lustrzankę - kolegi (obecnie zawodowego) fotografa. Bardzo mi się spodobało. Chciałam sobie nawet kupić ale ex mąż mnie ubiegł i dał mi "prezent" na rocznicę. Jak się później okazało ów "prezent" sama musiałam spłacić. Kolega dał mi jeszcze kilka cennych rad i w ten sposób zaczęłam bawić się i wkręcać w fotografię coraz bardziej - co często widać na zamieszczanych przeze mnie postach. 

3. Panicznie boję się PAJĄKÓW. No i jest to moja fobia. Boję się nawet małego jak szpilka głowy. Kiedyś tak nie miałam do momentu jak znów ów mąż zawołał mnie do pokoju gdzie mieszkaliśmy, prosił abym usiadła i jak usiadłam kazał mi spojrzeć na firankę. W odległości ok 1,5 metra siedział ogromny pająk. Coś a'la ptasznik. Prędkością światła zamknęłam się w łazience i siedziałam tam 2 h. Od tamtej pory boję się ich bardziej. Są obrzydliwe, paskudne i w ogóle niech do mnie nie podchodzą. 

4. Jestem z zawodu KSIĘGOWĄ. Tak się jakoś stało, że jak byłam mała to mówiłam, że zostanę księgową i jakoś się tak potoczyło. Najpierw technikum ekonomiczne, później studia zaoczne (zarówno liencjat jak i magister) na ekonomii-rachunkowości i jednocześnie praca w biurze rachunkowym, potem w księgowości wieżowca biurowego, firmy związanej z motoryzacją, OPP (organizacji pożytku publicznego) no i teraz w .... firmie kojarzącej się z transportem, ale zajmujemy się nieruchomościami ;) Oczywiście aby było mało, ukończyłam studia podyplomowe z rachunkowości i uzyskałam Certyfikat Usługowego Prowadzenia Ksiąg Rachunkowych. Planuję jeszcze kurs Głównej Księgowej ale to za kilka lat. Oczywiście aby uprzedzić - nie zarabiam kokosów - nawet średniej krajowej nie zarabiam... 

5. Jestem często SZCZERA, przez co mam niewielu znajomych. Niestety po ex mężu stałam się wyczulona na kłamstwo bardziej niż wcześniej. Sama się okłamywałam przez kilka lat. W końcu powiedziałam stop i raczej nie kłamię od tego czasu, zresztą z obecnym facetem nie okłamujemy się w żadnej kwestii. Wiem, że wiele osób nie znosi prawdy o sobie. Co prawda czasem zostawiam dla siebie niektóre fakty ale jeśli już ktoś zaczyna mnie o coś obwiniać to nie zamierzam komuś lizać tyłka aby mieć znajomego. Tak stało się z koleżanką E., dwoma sąsiadkami, czy znajomymi których poznałam przez ex męża. Prawda niestety ich bardzo zabolała. Ale cóż zrobić... Taka już jestem i się na pewno nie zmienię. 

6. Nienawidzę robić ZAKUPÓW.  O mamo - największy koszmar dla mnie to zakupy w samotności. Bardzo rzadko sama je robię - tylko kiedy muszę, ale staram się ograniczać te dni do minimum. Nawet po pieczywo jeżdżę ze swoim lubym. Oczywiście nie wspominam już zupełnie o zakupach jakiś ubraniowych bo to w ogóle nie wchodzi w grę samotnych zakupów. 

7. Lubię POMAGAĆ innym, oczywiście w granicach rozsądku. Kiedyś bardzo często pomagałam znajomym i innym znajomym znajomych w czym się tylko dało. Po pewnym czasie zauważyłam, że niektóre osoby odzywają się do mnie tylko jak mają interes. Postanowiłam też to trochę ukrócić. Jednak Ci co mnie znają i wiedzą co się u mnie dzieje to bardzo chętnie pomagam w czymkolwiek. Co tylko potrafię i umiem to mogę się zaoferować pomocną dłonią. Nauczyli mnie tego oczywiście rodzice, którzy nie mając nic, zaczynali od zera i dorobili się swojego, sami mi obecnie pomagają. Często bywa tak, że tata wracając dość późno nie jest w stanie pozałatwiać spraw więc ja to robię po pracy z mamą. Nie mniej jednak pomoc innym i sprawianie im radości sprawia radość i mi - chyba nie ma nic bardziej przyjemnego jak uśmiech znajomego na jego twarzy :) 

Oczywiście jakby ktoś miał jeszcze jakieś pytania to chętnie odpowiem. Jako, że czytelników mam niewielu to nominuję: 

Pozdrawiam :) 

czwartek, 18 września 2014

Dzień 12 - Błędne Skały

W ostatni dzień zwiedzania wybraliśmy się do Błędnych Skał. Są one nieopodal Skalnego Miasta. Jednak są one na terenie polskim. Dojazd nie jest tam prosty. Jeśli chce się zaoszczędzić sił i czasu należałoby wjechać na górę. Wjazd odbywa się co godzinę w jednym kierunku. Oczywiście koszt jest spory -20 zł. Ale jeśli ktoś nie ma dużo czasu na wejście ok 2-3 godzin na górę to proponuję wjechać. Myśleliśmy, że będzie to takie sobie łażenie po skałkach. Ale to nie było tylko to. Musieliśmy się wręcz przeciskać przez skały ;) Dla dzieciaków i dla dorosłych wielka frajda. Nawet nie da się tego opisać, po prostu trzeba tam pojechać i przekonać się na własnej skórze :)

























W drodze powrotnej zajechaliśmy do Kaplicy Czaszek. Niestety zdjęć nie można robić niczym :(. Byłam strasznie zawiedziona tym faktem. Zwiedzanie małej kaplicy odbywa się z zakonnicą, która opowiada historię.


>To by było na tyle naszego urlopu. Żałujemy, że więcej nie zwiedziliśmy, że więcej nie łaziliśmy. No ale czasu nie cofniemy. Mieliśmy pojechać nawet do Pragi, niestety koszty jakie musielibyśmy ponieść nas przerosły a na zorganizowaną wycieczkę było już za późno. Tak więc ostatniego dnia wybraliśmy się owszem do Czech ale po alkohol ;) Przywiezionych zostało ok 30 butelek samego piwa. Dopiero 4 butelki się ulotniły 

Mam nadzieję, że nikogo nie zanudziłam postami „wakacyjnymi”. Teraz pozostaje tylko wrócić do codzienności. :)