poniedziałek, 29 września 2014

Ślub, wesele i powrót do domu o normalnej porze.

Już wcześniej wspominałam, że wybieram się na ślub koleżanki którą znam od pieluchy. Jak wiadomo - panieński udał się dość średnio. No ale przeżyłam. Przyszedł czas na ślub z weselem. Oczywiście jak to u mnie w rodzinie bywa - ojciec wyszykował się tak, że ledwo co wyrobiliśmy się do kościoła! Ale oczywiście on zawsze ma czas. 


Ślubu w kościele chyba nie trzeba komentować bo wszędzie zwykle bywa taki sam. No może poza małym faktem gdy Sławek miał głosik chłopca 5-letniego a Karolina zaczęła płakać przy przysiędze. Po wyjściu z kościoła, żadnych kwiatków, grosików, ryżu i innych bajerów. Od razu przeszli pod ścianę i przygotowali się na życzenia. Gości dużo nie było. Zauważyliśmy, że większość odchodziła od kwiatów i dawała alkohol. W sumie sama wiem po sobie, że później z wielką ilością kwiatów nie ma co robić i się rozdaje po kolei ludziom. 



Młodzi jechali do ślubu i na salę Warszawą. Co prawda, żaden tam zabytkowy samochód, ale ładnie zadbany. Niestety, świadek już się do środka nie zmieścił i musiał jechać autokarem :D Ale prawda była taka, że wiele osób nim jechało, bo zarówno z jednej jak i z drugiej strony bardzo dużo ludzi jest nie jeżdżących... 

Sala Daleko nie była. Ojciec oczywiście żeby za nimi jechać, jednak ja jako osoba robiąca sporą ilość zdjęć i wyglądająca głównie w ten sposób:


chciałam być wcześniej aby wszystko zarejestrować. Sala na uboczu samej Warszawy. nie słychać żadnej ulicy, wokół pola i kanałek :P Cel oczywiście został zamierzony i goście złapani jak zaczęli się zjeżdżać.  

No i wszystko zapowiadało się w miarę dobrze. Chyba wszystko przez te moje przeczucia które miałam kilka dni wcześniej - że będzie lipa i szybko się zwiniemy.


Już po chlebie i wodzie z wódką nastąpił moment, jak to Pan Młody (chociaż już nie taki młody) przenosi Pannę Młodą (też już nie taką młodą) przez próg. No co jak co ale tradycja to tradycja. A tu zonk!. Obydwoje przeskoczyli próg, co wiele osób naprawdę zdziwiło. No dobra ale to był każdy w stanie jakoś jeszcze zaakceptować, bo obydwoje do lekkich nie należą i może nie chcieli jakiejś wtopy. 

Na sali przygrywał DJ. Zapowiadało się naprawdę dobrze... zapowiadało. Okazało się, że niestety grał muzykę do trzepania dywanu, nie szło wyłapać rytmu, i do tego grał wyłącznie disco polo ale nie takie przeboje jak kiedyś, takie jakieś niszowe "przeboje". Naprawdę na parkiecie bawiło się niewiele osób. Chyba najwięcej było na samym początku jak to każdy był spragniony tej zabawy. Tym samym nie miałam zbytnio momentów aby uwiecznić zabawę za równo gości i młodych. Chociaż Ci ostatni to raczej się nie bawili..


Nam samym udało się zatańczyć 3 razy do w miarę znośnej muzyki. Problem bywa w tym, że mój M. nie trawi w ogóle disco polo i rytmu trzepaka, więc ta ilość była i tak zaskakująca. Nie wiem czemu, w momencie jak my zaczęliśmy tańczyć to zaczęła fotograf nam robić zdjęcia... Jedynym, no może dwoma logicznymi argumentami były:
- tańczyliśmy trochę inaczej jak wszyscy - w końcu ukończyliśmy pierwszy - podstawowy kurs Disco Samby, a zamierzamy iść dalej i dalej. 
- moja spódnica w tańcu naprawdę sprawdziła moje najśmielsze oczekiwania. Wszystko udało się uszyć jak tylko mogłam wymarzyć :) 


Poniżej zdjęcia tańca w "wujkiem", który stwierdził, że dobrze tańczę i że może pozwoli sobie na więcej i mnie.... podrzuci... - zrezygnowałam  :P 
 


Zabaw, które zwykle wyciągają ludzi zza stołu praktycznie nie było. Jedyne co było to "pociąg" ze stacjami. Wiedziałam czym to może skutkować, bo na własnym weselichu DJ zatoczył takich stacji co najmniej dziesięć. Więc chętnie poszliśmy. Niestety... Skończyło się na.... 2, słownie: dwóch. Rozczarowanie gości - powinnam je uwiecznić na zdjęciu. Więcej zabaw nie było. Jedyną "rozrywką" jaka była to tak zwana Fotobudka - fajna sprawa - gość przywozi coś jak budka na dworcu robiąca serię zdjęć i do tego jest dużo akcesoriów. Chyba dzięki temu minęło nam trochę czasu. 

Niestety więcej zdjęć nie wrzucę bo mój M by mnie chyba zabił ;) Ale musicie uwierzyć na słowo - wyszły genialne. Oczywiście nie tylko te z budki, ale i te z których sobie jajcowaliśmy z moimi rodzicami :)

Dotrwaliśmy do tortu... Jak tort to i podziękowania dla rodziców i oczepiny, tak w teorii oczywiście. Tortu niestety nie jadłam. Był czekoladowy z pijaną, bardzo pijaną wiśnią, a że jako byłam kierowcą to dużo go nie skosztowałam. 


A co z oczepinami i podziękowaniem dla rodziców? Podziękowanie dla rodziców było takie z lekka na odwal się. Dali prezent pocałowali się i nara. Oczepiny? Było rzucanie welonem i krawatem. Ponad to było latanie wokół krzesełek, których zwykle było o jedno mniej niż uczestników i zdobywanie np. papieru toaletowego aby zaliczyć zadanie. No i trzecią zabawą był "test" na znajomość młodych ale z dość mało przyzwoitymi pytaniami, np. "kto zwykle jest na górze", takie pytanie było dobre na panieński, gdzie były znajome, a już cała rodzina nie koniecznie musi znać takie szczegóły. 

I praktycznie na tym się wszystko zakończyło. Moje przeczucia sprawdziły się (bycie czarownicą bywa czasem przydatne).Wróciliśmy do domu o 1:30. Zabawa była z lekka nijaka. Wszystko zrobione na zasadzie "weźmiemy ten, ślub ale dajcie nam święty spokój". Chociaż wiem też, że dużo ciała dał DJ, który jak się dowiedziałam, zawiódł też i samych młodych bo był podobno "sprawdzony". 

Na zakończenie dodam tylko, że młodym tak łatwo zdjęć nie damy. Zamierzamy zrobić im na pamiątkę mały fotoalbum, głównie ze zdjęć jakie sama zrobiłam. Oczywiście nie ze wszystkich, Wszystkie jakie są dopuszczalne dla ludzkich oczu dostaną na pen-drive. Taki ot od nas dodatkowy prezent.

p.s. Wesele było pierwszą okazją gdzie mogłam przetestować nowo zakupioną lampę do aparatu która stanowiła równowartość czynszu za mieszkanie ! ;) 

poniedziałek, 22 września 2014

"Słupek" prawdę Ci powie?

Jako, że pracuję w pseudo-korporacji to dział księgowości jest trochę większy niż 5 osób. W sumie zawsze chciałam pracować w zespole gdzie jest co najmniej 20 osób w księgowości a trafiłam gdzie w samej księgowości jest około 170 ludzi ;)

Nie od dziś wiadomo, że w korporacjach górują słynne "słupki" i "wyścig szczurów". No i u nas chyba chcą podobne zasady wprowadzić. No ale nie o tym miało być. 

Może wiele z was nie wiedzieć, że księgowość jest jedną z dziedzin która nie jest policzalna. Nie da się przecież policzyć ilości telefonów spędzonych z kontrahentem w celu wyjaśniania jakiś faktur czy maili. Tak samo jak dłubanina w celu szukania jakiegoś grosza - nigdzie nie zarejestrowana - nie jest policzalna. Takich rzeczy jest naprawdę sporo. Księgowość to nie tylko - wklepanie faktury. To cała otoczka z nią związana, wyjaśnianie, potwierdzenia sald, przelewy, noty odsetkowe itd itp. 

Mieliśmy w sam poniedziałek spotkanie z naczelniczką naszego wydziału i dyrektorką. A jaki główny był temat? Wyłonienie najlepszych spośród naszego wydziału. Innymi słowy - tych co mają najwyższe słupki. Rozmawialiśmy z naczelniczką, że ten system nie jest u nas możliwy głównie z kilku względów. 
Pierwszy jest tak jak wcześniej wspomniałam, wiele czynności nie jest mierzalnych.

Drugim jest fakt, że faktura fakturze nie równa, akurat jestem po tej gorszej stronie. Z koleżanką mamy taki przydział, że jedna faktura zawiera po ok 50-70 pozycji których zaksięgowanie zajmuje ok 1-2 godziny, gdzie w tym czasie pozostała reszta zespołu ma faktury z max 2-3 pozycjami i oni w tym czasie jak My zaksięgujemy jedną to oni zaksięgują ich 20! Jest też jeszcze jedna koleżanka posiadająca faktury inwestycyjne które od A do Z musi obrobić... 

Trzeci ? do statystyk były brane też dokumenty osób, które chodziły na testy i te testowe dokumenty też im podliczono

No i czwarty - przeglądając wagi niektórych dokumentów - są one nie adekwatne do czasu spędzonego nad daną czynnością, ale to może uda się jakoś zmienić. 

Od początku wiedziałam, że dobrze nie będzie, a raczej będziemy z Asią na siwych końcach. Od momentu jak się dowiedzieliśmy, że w innych wydziałach sobie wyrywają dokumenty postanowiliśmy dzielić się wspólnie. Znaczy tak mi się wydawało. Prawda niestety wyszła na jaw że moja koleżanka, z którą wspólnie księgujemy nie wzięła do siebie za bardzo księgowania "po pół". Jej ilość dokumentów przekroczyła prawie dwukrotnie ilość moich dokumentów ! Byłam w lekkim szoku bo wydawała się ok.  Wcześniej brałam co wpadło i księgowałam, ale że chciałam być uczciwa to dzieliłam się na pół. MÓJ BŁĄD ! 

Chcąc czy nie postanowiłam wrócić do starej metody - zgarniania po kolei faktur, bo niestety w innym wypadku może się okazać, że podziękują mi bo będę dużo "słabsza". 

Jest jeszcze jedna sprawa... Mamy we dwie zajmować się tzw. "spółkami". Po czasie zauważyłam, że Asia podaje namiary tylko na siebie a mnie omija, przez co do mnie nie przychodzą żadne maile o wyjaśnienia, noty czy inne, za to Asia wykazuje się, że pracuje. A skąd to wiem? System pozwala podglądać dokumenty nie tylko swoje.

Trochę mnie to zabolało. Prawie całe dnie siedzę i czekam na faktury czy jakiegokolwiek maila do wyjaśnienia. Chciałam być uczciwa i wyszło mi to bokiem :/

Przy rozmowie z Agusią dowiedziałam się jeszcze, że druga z koleżanek z tej samej ekipy podbierać zaczęła im dokumenty aby mieć jak najwięcej. Nie wiem, może jestem zbyt młoda, może nie doświadczona, ale w większości metoda dzielenia się przeszła. Czy może ta starsza ekipa 50+ tak się boi, że stracą pracę, że wygryzą ich młodzi? Jedno wiem. Przestało mi się to podobać. Zacznie się walka o dokument. Walka o przetrwanie. Walka o dalszą pracę... 




nominacja - 7 faktów o mnie (Versatile Blogger Award_

Zostałam nominowana przez Gaję do zabawy w 7 faktów o mnie. Dziękuję jej oczywiście :)
Jednak prawda jest taka, że czytelników aż tak dużo nie mam aby ich nominować (15 ludzi). 

No dobra ale bez owijania... jakieś fakty muszę podać. 

1. Jestem ROZWÓDKĄ. Nie ukrywam tego. Wiem, że wiele osób jakoś kuje to w oczy ale nie zamierzam nikogo okłamywać, że jestem panną. Moje małżeństwo zakończyło się po 2 latach i 1 dniu. Ogólnie z byłym minęło mi 7 lat. Więc nie mało. Jednak kiedyś przychodzi taki czas, że nie patrzy się człowiek tylko na innych, żeby im było dobrze tylko w końcu spojrzy na siebie - ja postanowiłam być SZCZĘŚLIWA. Obecnemu partnerowi nie przeszkadza to, że jest już za mną ślub. 

2. Od nie tak dawna zaczęłam rozwijać swoją chyba największą pasję - FOTOGRAFIĘ.  Zdjęcia roślinkom robiłam już hoho czasu temu. Niektóre nawet wywołałam na pamiątkę. 5 lat temu miałam w ręku pierwszy raz lustrzankę - kolegi (obecnie zawodowego) fotografa. Bardzo mi się spodobało. Chciałam sobie nawet kupić ale ex mąż mnie ubiegł i dał mi "prezent" na rocznicę. Jak się później okazało ów "prezent" sama musiałam spłacić. Kolega dał mi jeszcze kilka cennych rad i w ten sposób zaczęłam bawić się i wkręcać w fotografię coraz bardziej - co często widać na zamieszczanych przeze mnie postach. 

3. Panicznie boję się PAJĄKÓW. No i jest to moja fobia. Boję się nawet małego jak szpilka głowy. Kiedyś tak nie miałam do momentu jak znów ów mąż zawołał mnie do pokoju gdzie mieszkaliśmy, prosił abym usiadła i jak usiadłam kazał mi spojrzeć na firankę. W odległości ok 1,5 metra siedział ogromny pająk. Coś a'la ptasznik. Prędkością światła zamknęłam się w łazience i siedziałam tam 2 h. Od tamtej pory boję się ich bardziej. Są obrzydliwe, paskudne i w ogóle niech do mnie nie podchodzą. 

4. Jestem z zawodu KSIĘGOWĄ. Tak się jakoś stało, że jak byłam mała to mówiłam, że zostanę księgową i jakoś się tak potoczyło. Najpierw technikum ekonomiczne, później studia zaoczne (zarówno liencjat jak i magister) na ekonomii-rachunkowości i jednocześnie praca w biurze rachunkowym, potem w księgowości wieżowca biurowego, firmy związanej z motoryzacją, OPP (organizacji pożytku publicznego) no i teraz w .... firmie kojarzącej się z transportem, ale zajmujemy się nieruchomościami ;) Oczywiście aby było mało, ukończyłam studia podyplomowe z rachunkowości i uzyskałam Certyfikat Usługowego Prowadzenia Ksiąg Rachunkowych. Planuję jeszcze kurs Głównej Księgowej ale to za kilka lat. Oczywiście aby uprzedzić - nie zarabiam kokosów - nawet średniej krajowej nie zarabiam... 

5. Jestem często SZCZERA, przez co mam niewielu znajomych. Niestety po ex mężu stałam się wyczulona na kłamstwo bardziej niż wcześniej. Sama się okłamywałam przez kilka lat. W końcu powiedziałam stop i raczej nie kłamię od tego czasu, zresztą z obecnym facetem nie okłamujemy się w żadnej kwestii. Wiem, że wiele osób nie znosi prawdy o sobie. Co prawda czasem zostawiam dla siebie niektóre fakty ale jeśli już ktoś zaczyna mnie o coś obwiniać to nie zamierzam komuś lizać tyłka aby mieć znajomego. Tak stało się z koleżanką E., dwoma sąsiadkami, czy znajomymi których poznałam przez ex męża. Prawda niestety ich bardzo zabolała. Ale cóż zrobić... Taka już jestem i się na pewno nie zmienię. 

6. Nienawidzę robić ZAKUPÓW.  O mamo - największy koszmar dla mnie to zakupy w samotności. Bardzo rzadko sama je robię - tylko kiedy muszę, ale staram się ograniczać te dni do minimum. Nawet po pieczywo jeżdżę ze swoim lubym. Oczywiście nie wspominam już zupełnie o zakupach jakiś ubraniowych bo to w ogóle nie wchodzi w grę samotnych zakupów. 

7. Lubię POMAGAĆ innym, oczywiście w granicach rozsądku. Kiedyś bardzo często pomagałam znajomym i innym znajomym znajomych w czym się tylko dało. Po pewnym czasie zauważyłam, że niektóre osoby odzywają się do mnie tylko jak mają interes. Postanowiłam też to trochę ukrócić. Jednak Ci co mnie znają i wiedzą co się u mnie dzieje to bardzo chętnie pomagam w czymkolwiek. Co tylko potrafię i umiem to mogę się zaoferować pomocną dłonią. Nauczyli mnie tego oczywiście rodzice, którzy nie mając nic, zaczynali od zera i dorobili się swojego, sami mi obecnie pomagają. Często bywa tak, że tata wracając dość późno nie jest w stanie pozałatwiać spraw więc ja to robię po pracy z mamą. Nie mniej jednak pomoc innym i sprawianie im radości sprawia radość i mi - chyba nie ma nic bardziej przyjemnego jak uśmiech znajomego na jego twarzy :) 

Oczywiście jakby ktoś miał jeszcze jakieś pytania to chętnie odpowiem. Jako, że czytelników mam niewielu to nominuję: 

Pozdrawiam :) 

czwartek, 18 września 2014

Dzień 12 - Błędne Skały

W ostatni dzień zwiedzania wybraliśmy się do Błędnych Skał. Są one nieopodal Skalnego Miasta. Jednak są one na terenie polskim. Dojazd nie jest tam prosty. Jeśli chce się zaoszczędzić sił i czasu należałoby wjechać na górę. Wjazd odbywa się co godzinę w jednym kierunku. Oczywiście koszt jest spory -20 zł. Ale jeśli ktoś nie ma dużo czasu na wejście ok 2-3 godzin na górę to proponuję wjechać. Myśleliśmy, że będzie to takie sobie łażenie po skałkach. Ale to nie było tylko to. Musieliśmy się wręcz przeciskać przez skały ;) Dla dzieciaków i dla dorosłych wielka frajda. Nawet nie da się tego opisać, po prostu trzeba tam pojechać i przekonać się na własnej skórze :)

























W drodze powrotnej zajechaliśmy do Kaplicy Czaszek. Niestety zdjęć nie można robić niczym :(. Byłam strasznie zawiedziona tym faktem. Zwiedzanie małej kaplicy odbywa się z zakonnicą, która opowiada historię.


>To by było na tyle naszego urlopu. Żałujemy, że więcej nie zwiedziliśmy, że więcej nie łaziliśmy. No ale czasu nie cofniemy. Mieliśmy pojechać nawet do Pragi, niestety koszty jakie musielibyśmy ponieść nas przerosły a na zorganizowaną wycieczkę było już za późno. Tak więc ostatniego dnia wybraliśmy się owszem do Czech ale po alkohol ;) Przywiezionych zostało ok 30 butelek samego piwa. Dopiero 4 butelki się ulotniły 

Mam nadzieję, że nikogo nie zanudziłam postami „wakacyjnymi”. Teraz pozostaje tylko wrócić do codzienności. :)

Urlop dzień 11 - Cieplice, Miniatury Świata, Muzeum Zabawek Karpacz

Przedostatnim dniem jaki poświęciliśmy na zwiedzanie był oblot po okolicy. Zwykle jeździliśmy gdzieś dalej a zapominało się o tym co jest najbliżej. Ponad to jak wstaliśmy pogoda okazała się nijaka – była całkowita mgła, jak się później okazało to wcale nie była mgła tylko chmura w której siedzieliśmy :D

Tak więc uderzyliśmy do Jeleniej Góry – Cieplic. Jest to miejsce uzdrowiskowe. Widać od razu jak weszliśmy na deptak, że zależy im na turystach i przyjeżdżających na leczenie się. Ładnie posprzątane, budynki w większości odnowione, nie  było mowy o jakiś zniszczeniach typu malowidła na ścianach.

Naszą uwagę przykuła czerwona wieża, dlatego też poszliśmy w tamtym kierunku, okazało się, że jest to Dzwonnica z XVIII w. która jest zarówno wejściem na teren kościoła.



Na drzwiach nie dało się nie zauważyć wyrytej daty 1713 - czyżby data wykonania drzwi? 


Niedługo porem weszliśmy do niepozornie wyglądającego budynku, który okazał się Kościołem PW. Św. Jana Chrzciciela. a jego wnętrze zachwycało. Zresztą sami zobaczcie. 





W około kościoła znajdowały się pasieki w różnych kształtach.  


To co nas pozytywnie zdziwiło to, to , że była pasieka w kształcie nagiej kobiety i jakoś nikt "jej" nie zasłaniał ani też nie wynosił z terenu kościoła. Da się? Da się!




Potem przeszliśmy się do parku uzdrowiskowego, niestety nie spełnił naszych oczekiwań. Rośliny w większości były pousychane. W innych miejscach stała woda i był smród. 

Ponownie udaliśmy się do centrum Jeleniej Góry. Skusiły nas zdjęcia kościoła w przewodniku. Wejście co prawda płatne – jako cegiełka na renowację kościoła i jego okolicy.


Zdjęcia nie oszukały nas. Był jeszcze bardziej bogaty i ozdobiony niż poprzedni. Weszliśmy wręcz z rozdziawionymi buziami do niego i długo ich zamknąć nie mogliśmy z podziwu. Czemu u nas w Warszawie nie ma takich pięknych kościołów, tylko buduje się wielkie kolosy bez szału? Teren kościoła był spory. Wokół niego był cmentarz. Te kaplice i tablice co się udało odzyskać to zostały odrestaurowane. Niestety oglądając zdjęcia przed wojny i po wojnie to co zostało jest wielkie zdziwienie, jak można miejsce takie jak czyjś nagrobek tak mocno zniszczyć.




Po kościele wybraliśmy się jeszcze raz na spacer po Jeleniej Górze lecz tym razem po mniej uczęszczanych uliczkach. Po drodze "spotkaliśmy" pomnik z okazji 10-lecia wejścia do Unii - "Porwanie Europy".


Jako, że sporo czasu zostało nam to udaliśmy się do drugiego Parku Miniatur - Budowle Świata. Jednak była to porażka. Budowle były nadziubdziane prawie jedna na drugiej, mało miejsca, zdjęć nie było jak robić. A chyba najgorsze to to, że były one chamsko plastikowe.





Aby zaspokoić głód dnia dzisiejszego za ostatni punkt odwiedziliśmy Muzeum Zabawek w Karpaczu. Świetna sprawa  dla ludzi którzy trochę przeżyli. Dla dzieci - sama nie wiem, bo kilka maluchów nie rozumiało czemu te lalki i zabawki były takie "łał". Zabawki były z całego świata, z różnych materiałów. Naprawdę warto :)
















Po wyjściu coś mnie tknęło. Przeszliśmy wokół budynku. Okazało się, że ów budynek w którym jest muzeum i informacja turystyczna to nic innego jak dawny dworzec kolejowy, niestety już nie działający. Wyczytałam, że wiele osób chciałoby aby z powrotem była linia do Karpacza ale jak to bywa - rzecz nieopłacalna... Wspomnienia i tory jednak pozostały...