niedziela, 26 stycznia 2014

Ręczna robota.

Miniony tydzień do lekkich nie należał. Niestety obecnie moje życie w pracy sponsoruje słowo "konsolidacja" którą chcę czy nie ale trzeba jakoś uzgodnić. Może nie byłoby zamieszania gdyby"
- faktury spływały na bieżąco
- merytorycy nie trzymali w opisach faktur od 14 dni do 2-3 m-cy 
- moja koleżanka z którą obrabiamy daną działkę pracowałaby a nie obijała się.
W sumie najgorsze jest to że pracuję ze "starym pracownikiem". Czyli Asia najpierw załatwia swoje sprawy, później bierze się niby za robotę ale nie wykonuje tego co najważniejsze ale to co najmniej pilne... Trochę to człowieka denerwuje, ALE mam nadzieję, że moja praca i nadgodziny przyniosą jakieś efekty i czymś zaowocują. 

W związku z dłuższym pozostawaniem w pracy musiałam sobie niestety odpuścić zumbę. Jestem z tego powodu bardzo niezadowolona, ale wiem, że po prostu mój organizm nie dał by rady. 

Jednak żeby nie siedzieć bezczynnie w domu, musiałam sobie znaleźć jakieś zajęcie. W zeszłym tygodniu zakupiłam kordonek i szydełko - stwierdziłam, że sama sobie zrobię serwetę na komodę. W sumie na dwie komody. Tym samym musi być ona bardzo niewymiarowa bo długa i wąska, a takowej nigdzie bym nie zakupiła. Zacząć ją oczywiście zaczęłam, jedną część już skończyłam. Potrzebuje jeszcze z 4-5 takich części i później razem je połączyć i obrobić - czyli trochę roboty jest. Plusem jest to, że robiłam tą małą serwetkę w niecały tydzień.

No i w piątek - oglądając wspaniały polski film - "Galimatias czyli kogel mogel 2" - ujrzałyśmy z moją matulą piękną chustę, oczywiście jak to kiedyś było - ręcznie robioną, którą miała na sobie "mama Kasi". W sumie taka chusta przydatna i w zimie - opatulić się pod szyją, i w pracy - nakryć się jak chłodniej jest, no i na cieplejsze już miesiące - aby nie nosić grubych kurtek tylko na siebie taką chustę narzucić. Pomysł momentalnie podłapałam. W sobotę podreptałam po nici i szydełko (do włóczki potrzebne jest większe). No i zaczęłam dziergać - Już jakiś efekt jest. Ale wiem, ze jeszcze trochę czasu mi zajmie aby ją zrobić, im dalej się robi tym dłużej. 
Teoretycznie mogłabym zrobić drugie pół i zakończyć, ale ja zamierzam zrobić naprawdę taką duuuużą chustę :) Mam nadzieję, że skończę ją w miarę szybko. Oczywiście jak ją skończę to zaprezentuję się :)
(tam na górze zdjęcia widać szerokość moich nóg - możecie sobie wyobrazić jej obecną wielkość :) )

A tak na marginesie. Kwiat jaki dostałam od babci okazał się strasznie zarobaczony.Zastosowaliśmy kurację wypłukiwania starej ziemi. I posadziliśmy go w nowej doniczce. Mamy nadzieję, że będzie mu w niej dobrze.

I jak już zaczęłam o przesadzaniu kwiatka to postanowiliśmy posiać trochę warzyw i przypraw aby mieć swoje. Wszystko przez to, że mamy dość duży balkon i w cieplejsze miesiące będzie gdzie to trzymać. Najlepsze jest to, że musieliśmy odwiedzić dwa różne sklepy z sieci LM. Wszystko przez to, ze w jednym były tylko i wyłącznie skrzynki a w drugim podstawki do tych skrzynek :D politykę mają niezłą :) Oczywiście ja pierdółka nie przewidziałam ile ziemi wejdzie do skrzynek no i było "nie no daj spokój, weźmiemy dwie po 10l i starczy" I starczyło na jedną skrzynkę i zabrakło do kwiata -fikusa - babcinego. Poza tym okazało się, że jedna rzodkiewka posiadała tyle nasionek, że 3/4 skrzynki zajęła... i tym samym mamy jedną skrzynkę rzodkiewek (jedne rzodkiewki to mix kolorowych, drugie natomiast to odwrócone zwykłe, czyli środek czerwony a z zewnątrz są białe) :) 

Mam nadzieję, że w następny weekend dokupimy i skrzynek i ziemi - chyba już co najmniej 50l :)Bo do posiania mamy jeszcze:
- brukselkę (na opanowaniu napisali że w 1g jest 300-350 nasion a opakowanie to 2g - nie wiem czy jedna skrzynka na nią wystarczy)
- jarmuż (poleciła nam ją kobiecina z działu ogrodniczego, podobnego coś do szpinaku, tyle, że podobno z lekka inny smak - jak urośnie i zbierzemy plony to się wypowiem)
- czosnek niedźwiedzi (różnica między zwykłym a nim jest taka, że w nim to są liście aromatyczne i jadalne)
- szczypiorek 
- koperek 
- bazylia 
Tak więc spokojnie z 3 skrzynki będzie trzeba dokupić. W sumie dobrze, że w sypialni mam sporo miejsca na trzymanie sadzonek :) Ponadto planujemy jeszcze coś dokupić. No i na pewno na wiosnę w donicy staną pomidory koktajlowe :) 

Zawsze chciałam mieć swój mały raj - idziemy jak na razie w dobrą stronę :)

środa, 22 stycznia 2014

Woda

Każdy z nas wie co to jest woda, jaką ma barwę, jak smakuje itd itp. Woda występuje w różnych miejscach - w górach u początku źródła, z chmury deszczowej, w butelce w sklepie, w jeziorze czy w kranie w mieszkaniu. Właśnie ta ostatnia "lokalizacja" mnie najbardziej nurtuje. 

Każdy z nas w mieszkaniu używa wody do mycia się, prania, zmywania, gotowania, podlewania kwiatków, herbaty/kawy, do miski psa wymieniać można w kółko. Sama przy wyborze sprzętu używającego wodę starałam się na jakiś ekonomiczny, mało jej zużywający, w końcu za nią się płaci no i codziennie chcąc czy nie używa się jej. 

Mój problem dotyczy sąsiadów zza ściany. Oczywiście mam sąsiadów z dwóch stron. Ale tylko jedni mnie nurtują, bowiem ... codziennie słyszę jak leje się u nich w łazience woda (sąsiaduje razem z moją łazienką). Może i było by to znośne gdyby nie to, że odgłos tej wody jest na tyle głośny, że jeśli pójdę wcześniej spać to potrafi mnie ten szum obudzić. Ktoś pomyśli, że się czepiam, lecz tyle ile osób się u mnie w mieszkaniu przewinęło, za każdym razem jak był "szum" to goście się pytali:
"o jejku co tak głośno szumi?"
Moja odpowiedź, oczywiście dla nich była dość zaskakująca "woda w łazience sąsiadów". Mina - bezcenna. 

Ale do rzeczy. Wiem kiedy się myją - 2 razy dziennie rano ok 6 a wieczorem ok 23. Wiem kiedy piorą - nie ma tutaj już cykliczności, bo oczywiście można rozróżnić i pranie ręczne i automatyczne. Ile wody zużywają na wszystkie czynności - do oszczędnych nie należą ;)
Owy szum nie jest takim typowym laniem się wody, że słychać "plumkanie". Raczej byłabym skłonna powiedzieć, że za ścianą jest istny wodospad Niagara, chyba nawet moja pralka czy zmywarka ciszej chodzą. Co ciekawsze tego lania wody nie słychać wyłącznie w łazience. Odgłos niesie się po całym mieszkaniu. Dla porównania znalazłam filmik. wystarczy to "brzęczenie" wykluczyć i poczujecie się jak u mnie w mieszkaniu http://www.youtube.com/watch?v=nUpLxXupJl4

Co do konkretów. Miłe to nie jest. W sumie jestem ciekawa czy oni słyszą jak ja leję wodę. Chociaż nie wydaje mi się, bo jedyne rurki jakie są w dzielącej nas ścianie są od umywalki której używam wyłącznie do mycia zębów i rąk. Co ciekawsze rurki od wanny były mocowane na zewnątrz - może oni zamontowali je niezgodnie z tym co jest i wbili je w ścianę? Może nie zastosowali otuliny na rurkach? Mają dziwne krany?
Nie potrafię na te pytania sobie odpowiedzieć. Wiem, że my przynosząc krany ze ściany "sąsiedzkiej" na swoją sypialnianą nie słyszymy takiego szumu wody, ba! prawie w ogóle nie słychać jak się ktoś myje. 

 Mieszkam zaledwie 3 miesiące a ten dźwięk jest po prostu męczący. No ale co - mam się zapytać sąsiadki "no cześć, słuchaj czy wy słyszycie jak my lejemy wodę? bo my wiemy kiedy i jak często się myjecie"
Temat po prostu głupi jak but, lecz niestety upierdliwy. Nie wiem do końca jak i w ogóle co z tym zrobić. A jeśli owe rurki zamontowali wewnątrz ściany to co - mam kazać im zdzierać płytki i je poprawiać? No więc pies pogrzebany. Ale znów jak pomyślę, że mam z tym szumem żyć np 10 lat to szlag człowieka trafia. 

No i tak się waham od 2 miesięcy co mam z tym fantem zrobić. 
Dziś - nawet pomimo, że akcja "nadgodziny" w pracy jest dość obszerna, tym samym jestem zmęczona, ale co z tego... ok 23 obudzi mnie szum... szum wody z kranu sąsiadki....

niedziela, 19 stycznia 2014

Okna

Kilka dni temu pisałam, że zakupiłam materiał na firanki do pokoi - głównie zależało mi na firanach w sypialni bo okna były po prostu puste. Ale jeśli zamówiłam za niewielką cenę materiał do sypialni to i również skusiłam się na salon i normalną firankę (obecnie były to 4 sztuki na szelkach zakupione w LM, gdzie strasznie denerwowało mnie jak się krzywo układały - chyba jestem lekko pedantyczna). 
Prócz firan zakupione zostały jeszcze gipiury oraz taśmy - aby lekko "upiększyć" gładkie woale. Nie powiem - cena gipiur trochę mnie przeraziła - ale moja mama stwierdziła, że mnie odciąży z tego wydatku. 

Samo szycie trwało dość sporo - prawie 8 godzin. Ciężko było nam wymierzyć firany do salonu. W sumie trochę źle zrobiłyśmy i w sypialni już się na błędzie nauczyłyśmy że trzeba było po długości na samym początku ciachnąć. Ponadto w salonie mam brak słynnych "żabek" więc musiało być naciągane na rurkę... i to sprawiło nam sporo czasu - przemyślenie jak zrobić żeby było i naciągane na karnisz i z taśmą Ale udało się.


W sypialni miałam już od dawna w głowie pomysł. W sumie był to pomysł na salon ale ilość firan po prostu by mnie przeraziła cenowo (2 x 6-7 metrów). Tak czy inaczej. Firaneczki są i jest o wiele przytulniej :)



p.s. zyskałam "nowego" kwiatka - fikusa - w sumie jest on już jak mebel patrząc na jego gabaryty :)

p.s. przyjaciel dzik postanowił dziś nas ponownie odwiedzić. Moi rodzice nie mogli się nadziwić jego rozmiarów :)

sobota, 18 stycznia 2014

Zupa krem paprykowo-pomidorowa

W ostatnim czasie jak przyjeżdża "potwór" staram się robić coś innego. Padło tym razem na zupę krem z pomidorów i papryki.



Jest to zupa bardziej ostra, więc dla osoby co nie lubi trochę ostrzejszych rzeczy nie będzie znakomita. Jej przygotowanie trwa o wiele dłużej niż tej z groszku. Ale mimo tego wyszła dobra. Przepis trochę zmodyfikowałam. 

Składniki (dla 2-3 osób)
- ok 0,5 kg pomidorów
- ok 0,5 kg papryki 
- pół kartoniku sosu pomidorowego (w zależności jak gęsta wyjdzie zupa - jeśli rzadsza to proponuje go dodać) 
- 4 ząbki czosnku (najlepiej aromatycznego polskiego a nie chińskiego)
- zioła prowansalskie (w przepisie był wyłącznie tymianek i do tego jeszcze żywy...)
- 1 cebula (dla uznania albo zwykła - będzie ostrzejsza zupa, albo czerwona)
- trochę oliwy
- 0,5 l szkl wody. 
- pieprz, sól
- starty ser żółty
- mogą być też grzanki - niwelują trochę ostrość zupy


Pierwszym etapem jest podzielić pomidory i papryki na cztery cząstki, wyciąć co nie jest potrzebne, ułożyć w naczyniu żaroodpornym, rzucić pokrojony w pół czosnek no i posypać zdrową ilością ziół. Wstawić naczynie na jakieś 30 minut do piekarnika (230 stopni ) aby łatwiej było zdjąć skórkę z warzyw. 
Później obrane wszystko - sru do gara :) dodaje cebulkę i odrobinę oliwy, po chwili wodę. Gdy chwilę się pogotuje. Blenduje wszystko w miarę dokładnie. I w tym momencie widać po konsystencji czy trzeba dodać sosu pomidorowego czy nie. Dodaję następnie sporą ilość pieprzu, odrobinę soli oraz jeszcze trochę ziół. 
Podgotować. Nałożyć do talerza, posypać odrobiną startego sera oraz ewentualnie dorzucić grzanki. 

Smacznego :)

czwartek, 16 stycznia 2014

Witam Panie, Panie Dzik

Są rzeczy, małe, które potrafią mnie nastroić totalnie pozytywną energią. W sumie niewiele mi potrzeba. Koleżanka z pracy nazywa mnie "pchłą" bo podobno wszędzie mnie pełno i do tego jestem jak małe dziecko - rozgadana na wszystko co możliwe :) 

Dziś po zmierzchu ujrzałam grupę dzików przed swoim blokiem - w sumie za blokiem gdzie jest lasek. Godzina 17 jest na tyle dziwną porą - jak jest śnieg, że niby jest ciemno ale jeszcze niebo w miarę jasne. Nie chciałam ich płoszyć więc starałam się zdjęcia robić bez żadnych fleszy. Załapał się tylko odyniec. Dość sporawy. 


Myślałam, że już nic mnie nie zaskoczy jednak idąc do sypialni po piżamę, wyglądam przez okno a jeszcze bliżej stał dzik. Wylatuje na balkon w samym swetrze na bosaka oczywiście z aparatem - dzików było dużo więcej. W sumie 7 sztuk. 

W końcu przeszły koło mojego balkonu (ogrodzenie które widać jest jakieś 2-2,5 metra od balkonu). A ja cały czas oczywiście prawie rozebrana.


I co z tego, że boli mnie gardło. Co z tego, że zmarzłam. Najważniejsze, że udało mi się sfotografować te piękne zwierzęta, a ponadto usłyszeć je jak "chrumkają" :) 

środa, 15 stycznia 2014

Tolerancja

We wtorek w Stolicy w słynnym Empiku miało się odbyć spotkanie promujące książkę Anny Grodzkiej "Mam na imię Ania". Książka opisuje przemianę jaką przeszła będąc na początku chłopcem i stając się finalnie kobietą. Niestety albo dla niektórych stety. Do promocji książki nie doszło bo wparowała grupa mężczyzn wykrzykując hasła:
"zakaz pedałowania"
"Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę"
"Nie tęczowa, nie laicka, tylko Polska katolicka"

Jest to temat dość drażliwy do podejmowania. Wiem, że wiele osób nie chce go podejmować, nie chce negatywnych opinii usłyszeć, jakiś zarzutów czy obelg. 

To jak się ci ludzie zachowali w miejscu gdzie zwykle zachowuje się kulturalniej, odbiega chyba od norm. Ja rozumiem emocje, niechęć, brak tolerancji, ale czy trzeba coś psuć aby pokazać to swoje zdanie? 

Kilka tygodni wcześniej była sobie Tęcza. Zwykła najzwyklejsza tęcza na Placu Zbawiciela. Obecnie jest to kupa zardzewiałego, brzydkiego metalu, szpecącego to miejsce. Ale oczywiście trzeba było ją podpalić bo niektórym kojarzyła się tylko i wyłącznie z osobami homoseksualnymi. Ja jakoś jej nie kojarzyłam z czymś co "obrzydza" to miejsce. Wręcz przeciwnie. Tęcza pozwoliła pokolorować to miejsce, dzięki niej stało się ono bardziej kolorowe. Było kolorowe i ponownie jest szarą nudną rzeczywistością. 

Ja się pytam dlaczego? Dlaczego w ludziach jest tyle złości, braku zrozumienia i tolerancji. Oczywiście można kogoś lub czegoś nie lubić ale czy trzeba od razu wszystko psuć? Nie jestem w stanie tego zrozumieć. Jak dla mnie osoby homoseksualne są tym kim są. Nie przeszkadzają mi zupełnie. To ich życie i ich sprawy. A to, że czują się lepiej zmieniając płeć, to tylko i wyłącznie ich sprawa. Nawet ich po części rozumiem. Każdy z nas ma prawo być szczęśliwym. Ułożyć sobie życie. Z tą różnicą, że pewną przyszłość przeżył w skórze np. chłopca/mężczyzny, a drugą część życia jako już kobieta. Ale oczywiście cześć ludzi stwierdza, że jest to choroba, że trzeba to leczyć, że trzeba takie osoby eliminować z populacji. Zapewne kilkanaście bądź nawet kilkaset lat temu osoby takie również żyły, różnica była taka, że po prostu się nie ujawniali. Ale z drugiej strony czemu mają żyć w ukryciu jak w jakiejś piwnicy. Według mnie to ludzi którzy stwierdzają, że homoseksualiści to nie są "normalni" ludzie, powinno się leczyć. Każdy z nas powinien tolerować to jaką kto drogę życia sobie wybrał. Kto wie czy na przykład taki homoseksualista nie jest katolikiem wierzącym i praktykującym? Nic niczego nie wyklucza. Co do legalizacji takich związków również nie mam żadnych ale, chcą niech się związują z kimś na całe życie. Nie widzę w tym problemu. 
Jedyne do czego mam pewne wątpliwości to adoptowanie, wychowywanie dziecka w takim związku. Może dlatego, że nikt nie przedstawił jak to może naprawdę wyglądać, przedstawiane są same negatywy. Dlatego w tej sprawie moje zdanie jest na równoważni, czyli tak zwane - "nie wiem", "nie mam pojęcia". 

Tak czy inaczej. Każdy z nas ma prawo do decydowania o własnym życiu. Nikt nie powinien nam narzucać swojego zdania. Jeśli mi np. by ktoś zabronił rozwieźć się z ex mężem to też nie byłabym szczęśliwa, ba..., obstawiam, że byłabym wielce nieszczęśliwa i bym zrobiła wszystko co możliwe aby się od niego uwolnić. 
Podobnie jest z osobami homoseksualnymi. Oni się duszą w skórze takiej w jakiej się urodzili, dlatego też zmieniają płeć, dzięki czemu są szczęśliwsi. 

No ale jak widać mamy w kraju sporą część ludzi nie akceptujących tego. Chcących aby inni nie byli szczęśliwsi od nich. Natomiast PANIĄ Grodzką podziwiam, że jest już tak odporna na takie obelgi jakie usłyszała, bo obstawiam, że nie był to pierwszy raz. Niestety takie sytuacje bolą serce osoby której dotyczą, co może doprowadzić w późniejszym czasie tylko do tragedii...

wtorek, 14 stycznia 2014

Niezadowolenie II = obrażenie się.

Niestety, albo i stety, jest to w pewnego rodzaju kontynuacją tematu link którego główną rolę gra Panienka E, czyli moja znajoma. Ostatnie jej marudzenie na mnie raczej nijak wpłynęło, pomimo lawiny tekstów, które bardziej przedstawiały babcię moherową aniżeli dziewczynę przed trzydziestką. No ale może miała cięższy dzień (teraz wiem, że to nie był cięższy dzień tylko ona tak się po prostu zachowuje). 

W poprzedni wtorek wysłała do mnie wiadomość że ma prośbę. Ogólnie zawsze słucham i staram się ludziom pomagać. Otóż chciała zdjęcie do CV, gdyż te co ma (co chyba robił jej fotograf) totalnie jej się nie podobają. W związku, że posiadam aparat bardziej amatorski niż profesjonalny, ale chcąc nie chcąc jest to lustrzanka. Zdjęcia staram się robić najlepiej jak mogę, gdyż jest to moją pasją. Tak więc wszystko co jest związane z aparatem - jestem raczej na TAK. No więc zgodziłam się ale... 
trochę czytałam, przeszłam częściowo kurs fotografii online (muszę go w końcu kiedyś dokończyć), mam całe trzy obiektywy i kilka filtrów, pomimo tego małego asortymentu jestem świadoma jak się robi zdjęcia do CV czyli tak zwane dowodowe. Od razu powiedziałam jej wprost: 

- aby wyszło dobre zdjęcie, potrzebuje dobrego światła, o tej porze roku najlepiej jest robić zdjęcia w dzień, bo niestety nie posiadam ani lamp ani blendy (to co odbija światło), poza tym potrzebne jest białe tło aby wyszło wszystko ok.

Niestety pomimo mojego może i długiego a może krótkiego opisu koleżanka uparła się na zrobienie zdjęć przed zajęciami z zumby czyli o godzinie ... 19:00 - czyli ani światła, ani tła, nic kompletne nic. Ale zgodziłam się nie obiecując cudów. 

W jej mieszkaniu pomimo większego metrażu niż u mnie, ilość światła jest dość znikoma. Co z tego że ma 5 czy 7 włączników światła w jednym ciągu, jeśli jeden pstryczek włącza z 3 słabe światełka. Szukałam jasnej ściany. Owszem miała jasne ale nie białe. Czyli jak dla mnie lipa. Ogółem zwykle trzeba trochę się pobawić aby zdjęcie przy dupnym oświetleniu wyszło w miarę naturalnie. W sumie najlepsze oświetlenie miała w przedpokoju ale... nie było tam wolnej ściany a kolor ścian był soczyście brzoskwiniowy.. W między czasie oczywiście dowiedziałam się, że owe zdjęcie ma być również do dowodu... 

Tak czy owak, po kombinacjach zrobiłam z kilkanaście zdjęć. Widziałam, ze szału nie było. Oczywiście był tekst "no pokaż jak wyszłam, bo chce zobaczyć". Zobaczyć zdjęcie to można na kompie jak się je powiększy i zobaczy wszystkie "wady". 
Kilka dni później obrobiłam z tej małej sterty (ok 30 zdjęć) tylko 4. Tylko, bo tylko te nadawały się na cokolwiek. Oczu nie miała zamkniętych, mały uśmiech, balans kolorów był raczej zachowany, ściany udało się rozjaśnić jak tylko się dało, no i przede wszystkim były ostre. Ogółem, siedziałam z 2 h aby obrobić te zdjęcia. Jak już to zrobiłam to wysłałam jej na maila po czym zaraz dostałam wiadomość sms:

-dzieksik (w ogóle co to za słowo dzieksik?? ) za fotki ale mam pytanie gdzie reszta, napstrykałaś 30 a przesłałaś 4 hm..

No ja wprost napisałam "te były najlepsze" no co mam pisać głupoty. Taka prawda i już. Po czym kolejny sms:

- hmmm tylko jedno mi się podoba 

Już nie odpisałam. Kurna. Nie dość, że robię komuś przysługę to jeszcze mu coś nie pasuje. Stwierdziłam, że jeśli chce mieć cacy zdjęcia to fotograf czeka. Tylko, że taki fotograf co ma sprzęt i siedzi w studiu oczekuje zapłaty... 
Dla ciekawości dałam mojemu M. do obejrzenia fotki bo sama nie wiedziałam czy coś schrzaniłam, ale jego tekst raczej mnie upewnił że wszystko jest ok (ona mi się totalnie nie podoba, ale jakbym tylko takie zdjęcie zobaczył to nawet może bym na nią spojrzał). Ponadto obejrzała je również koleżanka z pracy i stwierdziła, że owa koleżanka wyszła ładnie. Więc o co jej chodzi - nie wiem. 

Chociaż to nie koniec całej historii :P 
Najlepsze z tego wszystkiego jest to, że obraziła się na mnie :) jak mała dziewczynka, tylko ja nawet nie wiem za co. Czy za zdjęcia czy za to że w piątek sobie odpuściłam ćwiczenia. Tak czy owak potraktowała mnie jak powietrze. W sumie sama wybrała drogę jak postąpić. Ja jej nie zamierzam podpowiadać co ma robić. Jeśli zamierza się obrażać o jakieś bzdety to jej wybór, tylko niech się później nie zdziwi czemu nie piszę do niej, ewentualnie rozmawiam na różne tematy podczas np spotkania na ćwiczeniach. Niech siedzi ze swoim facetem z którym de facto zbytnio nie rozmawia, który się wstydzi innych ludzi (sama się do tego przyznała, gdy siedziałam z nią jak zemdlała w sklepie po czym wyprosiła mnie bo jej chłopak się mnie wstydzi :) ) oraz wymyśla coraz to nowe dziwne akcje które nie jednego faceta by wkurzyły. Ja jej tylko współczuje, bo już jeden facet od niej uciekł. Mam wrażenie, że jeszcze trochę i zrobi to drugi a na dodatek pozbędzie się wszelkich znajomych poprzez swoje niezadowolone i obrażalskie zachowanie. Cóż. Tylko jej można współczuć - głupoty. 

P.s. Kończąc optymistycznie - w końcu przyszedł materiał na firanki do sypialni :) mała rzecz a cieszy :)

niedziela, 12 stycznia 2014

Zupa krem z groszku

Przez pewien czas nurtował mnie temat "zup-kremów". Wszystkie na zdjęciach prezentowanych w gazetach, na stronach internetowych czy innych środkach przekazu masowego, zachęcały aby taką zupę zrobić. Oczywiście kilka razy już nawet sobie przepisywałam składniki aby je kupić ale nigdy do tego nie doszło. 

Ostatnio będąc na zakupach zauważyłam groszek mrożony. Stwierdziłam, że może spróbuję w końcu zrobić takie cudo. Poza tym jest to coś zawsze innego niż standardowe-niemięsne drugie danie (chyba już kiedyś wspominałam, że mój facet nie jada mięsa, więc nie jest proste zrobienie typowo polskiego "standardowego" obiadu). 

Przepis jaki znalazłam nie był skomplikowany. Wystarczyło połączyć wszystkie składniki ze sobą a następnie je zblenderować, czyli:
- 3 szklanki bulionu (w moim wydaniu była to po prostu woda i dodana wegeta ale nie taka w ładnym opakowaniu, mam warzywniak który robi naturalną wegetę czyli same suszone składniki, jest ona dużo bardziej aromatyczna niż ten proszek w sklepach a ponad to nie ma nic chemii w sobie. 
- 1 cebula
-  całe opakowanie mrożonego groszku (w przepisie były znów 3 szklanki)
- 2 łyżki masła
- sól, cukier (kto co woli)
- i oczywiście śmietana i groszek ptysiowy do przyozdobienia, w moim wydaniu zamiast groszku były grzanki. 

Czas przygotowania tego cuda naprawdę jest świetny. Wystarczy zagotować bulion, wrzucić wszystko do środka, poczekać aż się podgotuje (aby np groszek się rozmroził ;) ) i podać na talerzu. Tak więc zajmuje to max 30 min.


Smak, również jest niezły, z pewnością lepszy niż krupnik :) Mój facet się zajadał. Zjadł 1,5 talerza. Stwierdził, że jest świetne, nawet lepsze niż standardowy makaron z warzywami.  

Tak więc zupa krem wyszła nieźle. Teraz już nawet zakupiłam składniki na kolejną zupę-krem tym razem paprykowo-pomidorową :) 

p.s. Lubię gotować, w szczególności jak mój facet się zajada i chce dokładki. Ale co najciekawsze - nigdy nie próbuje swoich potraw przed podaniem. A jeśli już to robię to bardzo rzadko i nawet nikt jeszcze się nie otruł :) 


wtorek, 7 stycznia 2014

Zespół pałacowo-parkowy w Jabłonnie

Poniedziałek, Święto Trzech Króli, Dzień Wolny.
W związku, że zapowiadała się ładna pogoda na wolny dzień (a nie jak zwykle padał deszcz) to postanowiliśmy się wybrać na małą wycieczkę. Daleko nie ruszaliśmy zaledwie kilka kilometrów do Jabłonnej. Właśnie tam mieści się zabytkowy pałac oraz park. Mieliśmy ochotę ruszyć się trochę po dniach świątecznych spędzonych głównie przy stole. Wcześniej moja mama wyczytała, że w Wilanowie jest jakiś wyjątkowy festiwal światła. Jednak po chwili zastanowienia zrezygnowaliśmy z jednego prostego powodu "będzie masa ludzi". Tym sposobem Jabłonna zwyciężyła w tym pojedynku (w sumie do Wilanowa na te labirynty światła mamy ochotę wybrać się w jakiś czwartek kiedy to wejście jest darmowe :) )

Co całego kompleksu wchodzi się przez bramę i dość długą drogę prowadzącą do dziedzińca pałacu. Niestety nie wszystko po wojnie się zachowało w stanie pierwotnym. Z pewnością zabrakło fontanny przed samym pałacem, ale to już można sobie samemu wyobrazić jak to mogło wyglądać. 

Dużą zaletą jest to, że nie ma żadnych wybetonowanych ścieżek. Idzie się po prostu między drzewami. Widać gdzie bardziej jest wydeptane, ale nie ma przeciwwskazań aby zboczyć trochę z kursu. 
To co nas najbardziej urzeka to fragmenty starych budowli, które może nie zachowały się w całości, ale ich wygląd daje również sporo do myślenia :) 
Spotykaliśmy wiele osób uprawiających sport w parku - biegających, rowerzystów czy spacerowiczów z psami. Bo chyba najważniejsze czego nie dodałam to wejście na teren parku jest całkowicie darmowe, co więcej, jest również furtka z wyjściem na wał wiślany, więc każdy może wstąpić i pospacerować :)

To co nas chyba zaskoczyło to mini-łuk triumfalny z wygrawerowanym na szczycie napisem "Poniatowskiemu" co oczywiście sugeruje, że pałac do Poniatowskich należał. 
Wielki może nie jest ale za to w dość dobrym stanie :)

Przed samym pałacem, który nie jest żadnym muzeum ale normalnie użytkowanym lokalem (restauracją, hotelem, galerią sztuki czy miejscem konferencyjnym, tym samym nie wstępowaliśmy do niego, chociaż przez okna hotelu można było dostrzec meble z czasów właśnie XVIII w. ) stoi oryginalny zegar słoneczny, z wygrawerowaną datą w cyfrach rzymskich. Nam niestety słońce zrobiło psikusa i czasu nie chciało pokazać - a szkoda. 

Chyba więcej nie mam co opisywać.Spacer po parku udał się znakomicie pomimo przesiąkniętych butów mojego lubego (który dostrzegł pęknięcia w podeszwie jak mu się wilgotno zrobiło :) ) Z pewnością miejscem do odpoczynku i wyciszenia się jest idealnym :)

p.s. oczywiście najpiękniejsze i najbardziej tajemnicze miejsca znajdują się za ogrodzeniem, miejscem nie dostępnym dla "zwykłych" ludzi. A nas korciły pytania "co to było" "czy należało też do pałacu" "a może to stara oranżeria" mnożyło się ich wiele... 

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Niezadowolenie = zazdrość

Od pewnego czasu zaczęłam chodzić z koleżanką na zumbę. W sumie to ona mnie na nią namówiła, bo była okazja na słynnym portalu wyprzedającym takie okazje jak np wejściówki. Więc w sumie się zgodziłam, chyba przez to, że dużo czasu siedzę i w pracy i w domu, zawsze trochę ruchu się mi przyda. Ogólnie podchodzę do zajęć z luzem - pomimo, że nie znam układów, kroków, melodii, z uśmiechem - bo to gwarantuje dobrą zabawę. 

W miniony piątek wybrałyśmy się na kolejny raz - w sumie spodziewałam się, że będzie sporo dziewczyn bo to po świętach większość chce się ruszyć. Tym samym spotkałam się ze znajomą. Od samego początku usłyszałam: "o matko, dużo dzisiaj będzie bab, wszystkie przyszły po świętach.".  Już te słowa zapowiadały że chyba dobrego humoru nie ma. A raczej - ma chyba gorszy niż zwykle. Jeszcze nie widziałam jej żeby cieszyła się z czegoś, żeby była zadowolona z tego co ma, z tego co osiągnęła. Ale nie. Trzeba ponarzekać, że jest źle, niedobrze, gorzej jak u innych itd itp. Czyli prawdopodobnie jest statystycznym Polakiem który lubi sobie ponarzekać i pogadać jak to źle się żyje...

Staram się być optymistką, więc takie marudzenie nie jest w mojej naturze. Ale jak słyszę coś takiego to zastanawiam się co ludzie chcą zdziałać takim działaniem. Poza powyższym tekstem usłyszałam:
- o boże znowu te baby...

a te to wszędzie chodzą i w pierwszych rzędach są i tylko się podwalają do instruktorów

- o matko ta baba nie normalna w dzinsach chce ćwiczyć? przecież jej się tyłek spoci

- czujesz jak śmierdzi coś? takimi sikami?

- czytałam o tamtej że chodzi codziennie, i co taka gruba jest

I wiele więcej słyszałam, ale jakoś wpuszczałam jednym uchem a wypuszczałam drugim. Jakoś nie zwracam uwagi na to jak ktoś jest ubrany czy jak się zachowuje. Każdy jest z nas specyficzny i wyraża siebie w określony przez siebie sposób. Mojej koleżance to nie pasowało. Może zazdrości? Miała chęć obgadania czegoś? Ja na pewno dobrą osobą to takich pogadanek nie jestem. 
Zanim zaczęliśmy ćwiczyć powiedziała:
- chodź bliżej, nie jesteśmy już pierwszy raz, nie chce jak ten ćwok być w ostatnim rzędzie...
no cóż. odpowiedziałam jej że mnie nie rusza w którym jestem rzędzie ale to ile będę miała miejsca dla siebie aby nikomu krzywdy nie zrobić. Te słowa jakby utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie tylko ma sporo kompleksów ale też patrzy na to co inni o  niej powiedzą, co sądzą - więc musi być "idealna". 

Chyba w nosie mam taką idealność. Wolę być sobą na 100% i szczęśliwą niż udawać kogoś innego i tłumić wszystkie emocje w sobie. Tak czy inaczej - kobiety z zajęć dla mnie wyglądają na dość sympatyczne, pełne energii i przede wszystkim - szczęśliwe, czego brak mojej znajomej. 

czwartek, 2 stycznia 2014

"jaki Nowy Rok taki cały rok"

Te słowa zna chyba każdy z nas. Nie wiadomo do końca czy to jest prawda, jakiś przesąd czy po prostu zwykłe słowa wypowiedziane i przekazywane kolejnym pokoleniom. Tak czy owak postanowiliśmy gdzieś się wybrać (w związku z tym iż sylwestra spędziliśmy w domu bez szaleństw).

Słynne "gdzieś" nie było sprecyzowane, więc trzeba było coś wymyślać ale średnio się chciało... wtem mój telefon zabrzmiał radosnym dzwonkiem... dzwoniła moja mama z pytaniem czy jedziemy z nimi do Łazienek. Spadli z pomysłem jak z nieba - "pewnie, że tak". 

Nawet nie spodziewaliśmy się, że tak milo spędzimy południe pierwszego dnia nowego roku. Uzbrojeni w bułkę i orzechy ruszyliśmy do parku. Nie raz widzieliśmy, że ludzie z ręki karmią wiewiórki - chcieliśmy zobaczyć jak to jest. Nasze oczekiwania zostały więcej niż spełnione. 


Nie spodziewałam się, że taka nasza pospolita "Baśka" jest bardzo delikatna i piękna, byliśmy zachwyceni tym jak są oswojone. Jak chrupały to tylko chciało się je pogłaskać. Nigdy nie byłam tak blisko Rudej.



Prócz wiewiór na darmową wyżerkę załapały się też... sikorki, które równie ochoczo siadały na dłoni skubiąc orzeszki.

Zjadły wszystko co było możliwe, chociaż bliżej zmierzchu wiewióry się pochowały, sikorki też udawały się już na spoczynek. Tak czy inaczej południe spędziliśmy miło i z uśmiechem :)